czwartek, 23 października 2014

Informacja

Wróciłam z Poznania - i tak, od dzisiaj, po mału będe nadrabiać zaległości i pisać kolejny rozdział. Jest mi strasznie głupio, że tak wszystko "odwlekam", że nie wiem, jak mam was przepraszać - po prostu nie chcę, żebyście mieli wrażenie, że was ignoruję, bo tak nie jest... Zwyczajnie zdarza się (w moim przypadku dość często), że los podkłada spore kłody pod nogi. Kiedy myślałam, że wszystko będzie szło już z górki, okazało się, że strasznie się myliłam. Wyobraźcie sobie czwartkowy wieczór, taki niczym się nie wyróżniający. Oglądacie sobie spokojnie telewizję, czytacie książkę, kiedy nagle słyszycie niepokojące hałasy z góry - jako, że sąsiad do "spokojnych" nie należy, nie przejełam się zbytnio - a potem dochodzi do waszych uszu ten straszny odgłos kapiącej wody. W pierwszej chwili, myślicie, że wam się przesłyszało... Kiedy ten natrętny odgłos się nasila, podażacie za jego źródłem i okazuje się, że z sufitu kapie wam już spory strumyczek wody... Myślałam, że dostanę zawału. W ciągu nastepnych kilku minut, niewielkie kapanie przerodziło się w ulewny deszcz - nie starczało mi garnków i misek, żeby to wszystko zbierać... A kiedy zaczęło kapać w kuchni spanikowana zadzwoniłam do rodziców błagając, żeby wrócili do domu, bo zalewa mieszkanie... Całej reszty łatwo się domyślić - spółdzielnia zakręciła wodę w pionie, co by nas bardziej nie zalało, załatali rurę od wyrwanego junkersa, a potem kilka sąsiadek pomagało zbierać wodę z podółg i mebli. Uratował się jedynie duży pokój, do którego wynosiłam w biegu książki. Moje centrum dowodzenia jest jeszcze nie zdatne do użytku - znaczy się, komputer ocalał, bo stał na podwyższeniu i drogi do niego bronił bohaterski czerwony dywanik, któremu jestem wdzięczna - ale cała reszta jest jeszcze wilgotna i jak na razie rezyduję w jedynym suchym pomieszczeniu wraz ze stosami moich książek, a jedynym źródłem komunikacji ze światem zewnętrznym jest stary laptop, który dotychczas służył mi tylko jako maszyna do pisania... Pozostaje mi tylko wziąć się w garść, nie narzekać i nie zawieść was tym razem! 

czwartek, 2 października 2014

Rozdział 6: „Nieo­cze­kiwa­ne przy­pad­ki w życiu częstsze są niż ocze­kiwa­ne.”


Na wstępie pozwólcie, że przeproszę za długą nieobecność. Z początku chodziło o sam wyjazd, ale później, zaczęłam mieć wątpliwości do samego opowiadania. Zwiedzając Londyn i spoglądając na wszystko z piętrowego czerwonego autobusu, zaczęłam rozumieć, że nawet w połowie nie jestem w stanie ująć słowami panującego tam klimatu. Po powrocie zmusiałam się, żeby usiąść i zacząć pisać. Szło mi opornie, zupełnie jakbym miała do wykonania coś, czego nie lubię (a przecież nie tak miało być!). Dopiero po jakichś 600 słowach nastąpił przełom - taki przełom, że do drugiej w nocy siedziałam, nie mogą odlepić się od komputera, bo bałam się, że jeśli wszystkiego nie spiszę, to mi gdzieś ucieknie. W każdym razie oto jest, najdłuższy rozdział w mojej krótkiej karierze. Według mnie, mógłby być dużo lepszy, ale ocenę pozostawię wam, drodzy czytelnicy. Pragnę również podziękować za AŻ 6 tysięcy wyświetleń! Kiedy w mojej głowie kiełkował dopiero pomysł na to opowiadanie, to nie sądziłam, że znajdzie się tyle osób, chętnych by je czytać :) Niestety, to nie koniec moich rozjazdów, bo jutro czeka mnie jeszcze podróż do Poznania, ale przysięgam, na brodę Odyna, że po powrocie niezwłocznie zacznę nadrabiać zaległości na waszych blogach! Mam cichą nadzieję, że mi wybaczycie...


***

W przerwie między późno popołudniowym a wieczornym spektaklem Sigyn udało się wymknąć do niewielkiej garderoby za kulisami. Ignorując panujący tam bałagan w postaci porozrzucanych kostiumów z różnych epok, peruk, pudrów i cieni, usiadła na jedynym wolnym krześle i przystawiła je do toaletki z trzema lustrami. Odsunęła prawą ręką materiały do charakteryzacji i położyła przed sobą zmięty kawałek papieru i telefon. Wystarczyło wybrać numer i zadzwonić. Coś jednak sprawiało, że czynność ta wydawała się Howell niezwykle trudna.
Przecież już to ustaliłaś! –Zganiła się w myślach potrząsając głową. – Zadzwonisz do niego i… no właśnie, co? Powiesz, że po tygodniu stwierdziłaś, że jednak miło by było się odezwać i spytać, co słychać?
Spuściła głowę przyglądając się nierównością malującym się na aksamitnej, bordowej sukni, w którą była ubrana. Nigdy nie uważała się za nieśmiałą dziewczynę; wręcz przeciwnie. Odkąd tylko sięgała pamięcią, zawsze była bardzo otwartą osobą; miała dużo znajomych i kilku naprawdę dobrych przyjaciół, na których mogła liczyć w każdej sytuacji. Jeśli ktoś rozpoczynał dyskusję na temat, o którym nie miał zielonego pojęcia, chętnie rozwiewała wszystkie wątpliwości ale nigdy z nikogo nie drwiła. Uwielbiała wychodzić z inicjatywą, gdy w grę wchodził teatr, wszelkiego rodzaju improwizacje, czy spektakle dla dzieci z pobliskiej szkoły. Jednym słowem, zawsze było jej pełno, a ludzie dostrzegali i doceniali jej zaangażowanie i pewność siebie.
Jednak, gdy prostowała ten niepozorny kawałek kartki, jakaś dziwna siła sprawiała, że trzęsły jej się dłonie, a serce obijało się niespokojnie o żebra, jakby lada chwila miało wyskoczyć i rzucić się do szaleńczej ucieczki.
Ostatni raz Sigyn czuła coś podobnego, kiedy czekała za kulisami na swój pierwszy występ przed prawdziwą publicznością.
 Daj spokój – mruknęła spoglądając w lustro. Blond loki spływały swobodnie na okalając ramiona i plecy. Tylko przednie pasma upięła lekko z tyłu głowy, by wyeksponować kości policzkowe i pracę wykonaną przez charakteryzatorkę. – Przecież to nie jest żaden egzamin, ani tym bardziej rozmowa o pracę – starała się bezskutecznie uspokoić, co tylko pogarszało sytuację.
Trzymając telefon w ręku westchnęła ciężko.
Kate ma rację. Sama stwarzasz sobie problemy tam, gdzie ich nie ma, panno Howell.”
Bo co u licha trudnego było w wystukaniu numeru i wciśnięciu zielonej słuchawki? W teorii zupełnie nic, ale w praktyce miało się to już zupełnie inaczej. Sigyn wzięła głęboki oddech i stwierdziła, że jeśli Loki jej nie pozna, to zawsze może powiedzieć, że zwyczajnie pomyliła numer.


***

Po tym, jak Loki odwiózł Suzette do domu, zajechał do szkoły odebrać dzieci. Te, uradowane jego widokiem, wyściskały go i dopiero po dłuższej chwili zgodziły się wsiąść do samochodu. Przez całą drogę wnętrze pojazdu wypełniały radosne głosy. Fenn chwaliła się że jej rysunek tak spodobał się pani wychowawczyni, że ta powiesiła go na tablicy. Jor z dumą powtarzał, że przez cały dzień nie zdarzyło mu się nikogo uderzyć. A Sel? Sel z niesłabnącym entuzjazmem opowiadał o niesamowicie smacznym obiedzie w szkolnej stołówce.
Słuchając tego, na ustach czarnowłosego pojawił się uśmiech. Dla innych było to tylko zwykłe, irytujące dziecięce zawodzenie o wszystkim i o niczym, ale nie dla Lokiego. On cieszył się, że nie musi wracać w ciszy do pustego domu, w którym powitałoby go jedynie miarowe tykanie zegara zawieszonego na przeciwległej ścianie. Cieszył się, że tych kilka lat temu, tak zupełnie niespodziewanie, pojawiły się w jego życiu - bo uważał, że nawet w połowie nie zasługiwał na takie szczęście, jakim były dzieci.
To co, powiecie tacie, kiedy zaczynacie wakacje? Loki spojrzał we wsteczne lusterko. Doskonale wiedział, że cała trójka, od ponad miesiąca, odliczała z niecierpliwością każdy dzień, do zaznaczonego wielkim, czerwonym kółkiem dwudziestego trzeciego lipca.
Przecież wiesz, że w tą środę! oznajmiła radośnie Fenn, a chłopcy jej zawtórowali.
Naprawdę? Laufeyson udał zdziwienie. A myślałem, że dopiero za dwa tygodnie…
Tato! Dziewczynka pokręciła głową śmiejąc się. Gdybyśmy cały czas siedzieli w szkole, to nauczyciele nie mieliby nam co zadawać!
Po za tym wciął się Jor. Też należy nam się odpoczynek!
A możemy pojechać w czwartek do dziadków? spytał cicho Sel podpierając głowę o plecak leżący na kolanach.
Loki odwrócił się do tyłu i spojrzał na dzieci.
Zrobimy tak. Jeśli wszyscy będziecie chcieli, to zawiozę was do dziadków na tydzień, ale pod jednym warunkiem czarnowłosy specjalnie zrobił przerwę, by zwrócić na siebie całą uwagę milusińskich Żadnych, ale to ŻADNYCH telefonów po dziewiętnastej odnośnie bajek na dobranoc, tylko ważne sprawy, rozumiemy się?
Jor i Sel kiwnęli głową, tylko mała Fenn zmarkotniała.
Ale tatusiu... Ja nie umiem zasnąć bez bajki na dobranoc…
Bo dziecko jesteś!rzucił Jor, po czym szturchnął brata w ramię i obaj zaczęli cicho chichotać. Loki chrząknął znacząco dając im do zrozumienia, że nie będzie tolerować takiego zachowania względem siostry. To wystarczyło by chłopcy zamilkli spuszczając głowy w akcie skruchy.
Słońce, przecież wiesz, że babcia zna dużo więcej bajek niż tata i na pewno chętnie ci jakąś opowie, jeśli tylko ładnie poprosisz powiedział łagodnie Laufeyson, skręcając na parking przed domem.
Dziewczynka jednak nie wydała się przekonana jego słowami. Może i babcia znała dużo bajek, ale według niej, żadna nie była tak fajna jak te, które każdego wieczoru opowiadał jej tata. W szczególności upodobała sobie tą o księżniczce zamienionej w jaskółkę, którą wspólnie wymyślili, więc babcia nie mogła jej znać. Po za tym, nigdy nie cieszyła się tak bardzo z wizyt u dziadków, jak Jor i Sel. Owszem, lubiła spędzać czas w dużym ogrodzie na tyłach ich dużego domu, ale, gdyby to od niej zależało, wolałaby nigdzie nie jechać.
Bała się, że któregoś dnia tata zostawi ich tak samo, jak mama…
Dobrze odpowiedziała cicho Fenn, kiedy Loki zatrzymał samochód na jednym z wolnych miejsc parkingowych ale obiecujesz, że opowiesz mi dzisiaj przed snem bajkę o księżniczce jaskółce, tato?
Obiecuję, cukiereczku.

Zaraz po wejściu do mieszkania, Loki zagonił dzieci do nauki, wiedząc, że w niedziele nie będzie im się chciało robić zupełnie nic – jak to z dziećmi bywało. Po kilku minutach jęków niezadowolenia i nieudanych próbach negocjacji, wszyscy pomaszerowali do pokoju niczym do istnej sali tortur.
Z tą tylko małą różnicą, że zamiast mrożących krew w żyłach tortur, czekały na nich zadania z matematyki i wypracowania z angielskiego.
Laufeyson czując znużenie poszedł prosto do kuchni. Zagotował wodę i zalał kawę w białym, ceramicznym kubku z napisem „World’s best daddy!” który dostał na urodziny od swoich latorośli. Za każdym razem, kiedy na niego patrzył, mimowolnie się uśmiechał. Powtarzał, że nie muszą mu nic kupować, że wystarczy zwyczajna laurka od serca, ale Fenn uparła się i razem z braćmi złożyli się na mały prezent.
Ciekawe, co z nich wyrośnie powiedział cicho do siebie upijając łyk czarnej kawy.     
Niedane było mu jednak odpocząć, bo chwilę później w pomieszczeniu rozległ się dźwięk telefonu. Loki podniósł leżącą na stole komórkę i ze zdziwieniem spojrzał na ekran, na którym uporczywie wyświetlał się nieznany numer. Nigdy nie dostawał anonimowych telefonów, a jeśli już, to byli to najczęściej natrętni akwizytorzy próbujący wcisnąć mu jakąś diabelnie „opłacalną” ofertę, wręcz nie do odrzucenia. Najzabawniej robiło się, kiedy z oburzeniem nie mogli zrozumieć, dlaczego Laufeyson nie chce kupić zestawu kuchennych noży w promocyjnej cenie! Zazwyczaj po prostu się rozłączał, a kiedy był naprawdę poirytowany, odpowiadał, że chętnie zakupi owe noże i pytał, czy nadają się do ćwiartowania ludzkiego ciała.
Wzruszył ze zrezygnowaniem ramionami i nacisnął zieloną słuchawkę.
Laufeyson, słucham?
Po drugiej stronie przez dłuższą chwilę panowała cisza. Zupełnie jakby rozmówca zawahał się, czy aby na pewno zadzwonił pod właściwy numer.
Halo? Powtórzył zniecierpliwionym tonem, dając do zrozumienia, że nie ma zamiaru marnować czasu.
Witam, tu Si… Synthia Moore odparł znajomy głos po drugiej stronie. Ja… Nawet nie wiem, czy mnie pan pamięta i pewnie w dodatku przeszkadzam, ale chciałam dać znać, bo w końcu obiecałam, że się odezwę… Loki.
Laufeyson nie bardzo wiedział, jak odpowiedzieć. Tego się po prostu nie spodziewał. Był gotów zbyć natrętnego rozmówcę, który miał mu wciskać filtr do wody, albo zestaw garnków ze stali nierdzewnej. Natomiast TO było dla niego całkowitym zaskoczeniem. Od ponad tygodnia, z dnia na dzień tracił nadzieję, że ta niezwykła dziewczyna, którą przypadkowo spotkał, odezwie się do niego. Nie chciał się do tego przyznać, ale ucieszył się słysząc jej ciepły, łagodny głos.
Nie, nie przeszkadzasz Synthio. Właściwie to… nie sądziłem, że oddzwonisz przyznał wstając od stołu. Wyglądałaś na dość… zaniepokojoną tamtym telefonem dodał kierując się w stronę salonu.
– Może troszkę… – Moore na chwile zamilkła. – Naprawdę chciałam zadzwonić wcześniej, ale mieliśmy dużo pracy z tym przedstawieniem teatralnym i…
Nie przejmuj się.
Wiem, że cała ta moja „ucieczka” była… nietaktowna, ale w teatrze pojawiły się pewne… problemy i musiałam uspokoić sytuację. Nie oczekuję, że zrozumiesz… W każdym razie, chciałam spytać, czy dałbyś się zaprosić na kawę. Znaczy… w ramach przeprosin oczywiście!
Loki uśmiechnął się pod nosem słysząc zakłopotany głos Synthii.
– Czemu nie? – odparł pogodnie. – Na kawę zawsze dam się namówić.
– To może jutro o piątej wieczorem w Royal Cafe?
Zgoda.
Usłyszał szum i czyiś niezadowolony głos w tle. Moore odsunęła telefon od ucha i ściszonym głosem odkrzyknęła:  
Chwila, już idę Kate! Przystawiła komórkę z powrotem, żeby było ją dobrze słychać, po czym dodała radośnie: W takim razie, do zobaczenia jutro… Loki.
Laufeyson nie zdążył odpowiedzieć.
W słuchawce rozlegał się tylko dźwięk zakończonego nagle połączenia. Zablokował telefon i schował go do prawej kieszeni czarnych spodni. Nadal był zdziwiony i mimo tego, że jakaś mała cząstka niego, cieszyła się, nie miał zamiaru się do tego przyznać.
Przynajmniej na razie.
– Z kim rozmawiałeś tato?
Słysząc cichutki głos Fenn za swoimi plecami, Loki niemal podskoczył. Zupełnie jakby został przyłapany na jakiejś kradzieży, czy Bóg wie, na czym. Odwrócił się do córki i przykucnął siląc się na uśmiech, który nie zdradzałby, że się cieszy, jako, że wcale się nie cieszył.
– Z nikim księżniczko – odparł szybko wiedząc, że nie powinien jeszcze o niczym mówić córce. Nie chciał robić jej złudnych nadziei, zwłaszcza, iż to było tylko zwyczajne spotkanie na kawę. Nic ponad to. – Skończyłaś już odrabiać lekcje?
– Tak jakby… – Dziewczynka zmarkotniała wyciągając przed siebie zeszyt ćwiczeń z matematyki. – Nie umiałam zrobić tego zadania, o tutaj! – Pokazała paluszkiem zadanie z gwiazdką.
Loki wziął od Fenn zeszyt i przeczytał treść zadania:
Sarah miała pięć jabłek. Mama dała jej dwa jabłka. Przed wyjściem z domu Sarah dała jabłko swojemu bratu. W drodze do szkoły Sarah zgubiła dwa jabłka, a w szkole okazało się, że jej kolega, John ma dwa razy więcej jabłek. Ile jabłek ma John?
– Rany – spojrzał na córkę nie kryjąc zdziwienia. – To wy już takie rzeczy przerabiacie?
– Nie… Pani widziała, że za szybko robiłam zadania na lekcji i dała mi to, dodatkowe. Ale tamte były proste, a tego nie mogę zrozumieć! – powiedziała z wyrzutem siadając na dywanie. Nie lubiła, kiedy coś wydawało się łatwe, a po chwili okazywało się tak zawiłe, że gubiła się gdzieś w połowie.
Czarnowłosy wyciągnął rękę i pogłaskał córkę po głowie.
– Spokojnie, tata ci wszystko zaraz wytłumaczy i rozwiążesz zadanie. – Poszedł do kuchni i wrócił niosąc ze sobą stertę talerzy. Usiadł przed Fenn zostawiając miejsce na wizualizację zadania i klasnął w ręce. – Dobrze, teraz patrz i słuchaj uważnie. Wyobraź sobie, że to są jabłka.  – Położył pięć talerzy obok siebie. – To jest tych pięć jabłek, które już masz. Wiem, że lubisz owoce, więc daję ci jeszcze dwa jabłka. – Dostawił kolejne dwa talerze. – Czyli masz już aż siedem jabłek. Ale, że bardzo lubisz Sela, oddajesz mu jedno ze swoich jabłek i zostaje ci już tylko sześć jabłek. – Zabrał jeden talerz i odstawił go na bok. – Idąc do szkoły nie dopięłaś plecaczka i wyleciały ci z niego dwa jabłka… – odstawił kolejne dwa talerze. – Więc teraz masz?
– Cztery jabłka – odpowiedziała z powagą.
– Dobrze – pochwalił Fenn. – W szkole okazuje się, że twoja koleżanka Lilly ma dwa razy więcej jabłek. – Loki dostawił jeszcze cztery talerze. – Ile jabłek ma Lilly?
– Osiem! – krzyknęła z radością dziewczynka. – Lilly ma osiem jabłek!
– Widzisz, jaka jesteś mądra?
– Jakby wszystkie zadania były tak opisane, to bym od razu wiedziała! – zerwała się z dywanu, chwytając w pośpiechu zeszyt ćwiczeń i pobiegła do pokoju chcąc zapisać rozwiązanie. – Dziękuję tatusiu!
– Tylko w odpowiedzi napisz John, a nie Lilly! – zawołał za nią z uśmiechem.


***

Wieczorem Loki przygotował tosty z serem na kolację, jako, że była to najszybsza możliwa rzecz do przygotowania. Cała czwórka rozmawiała jeszcze długo po zjedzeniu ostatniego kawałka. Dzieci dzieliły się swoimi planami na wakacje, a Laufeyson słuchał z zainteresowaniem. Nie miał pojęcia, skąd one biorą tyle pomysłów. Fenn chciała jechać nad morze a Jor miał zamiar obejrzeć na żywo mecz jednej ze swoich ulubionych drużyn piłkarskich. Jedynie Sel nie miał sprecyzowanego celu podróży. W zasadzie, to zgadzał się na każdy pomysł, byleby odwiedzić muzeum rysunku, które mieli praktycznie pod nosem no i oczywiście muzeum figur woskowych Madame Tussauds – zawsze chciał mieć zdjęcie z kimś znanym!
Około dwudziestej pierwszej Loki kazał dzieciom iść się wykąpać i spać, mówiąc, że jutro dokończą rozmowę. Znów zaczęły się narzekania, że mają tyle do powiedzenia, a rano już zapomną. Czarnowłosy z powagą oznajmił, iż jeśli nie zobaczy wszystkich za pół godziny w łóżkach, to nie będą już mieli, o czym rozmawiać. Dzieci nie miały zamiaru spędzić całych wakacji w domu, więc postanowiły posłuchać. Przepychając się, pobiegły do pokoju szykować się do kąpieli.
Laufeyson przeczesał ręką włosy, po czym poszedł do swojego pokoju. Przysiadł na rogu łóżka i z niechęcią wyciągnął telefon. Nikomu nie obiecywał, że oddzwoni do Thora, więc w zasadzie, mógłby uniknąć tej nieprzyjemności, jaką była rozmowa z tym blond wielkoludem. Z drugiej strony nie dowiedziałby się, czemu ten do niego zadzwonił. Może Odyn w końcu kopnął w kalendarz, albo zmądrzał i wydziedziczył Thora zostawiając go na lodzie tak samo, jak to zrobił jemu?
Loki po prostu musiał się dowiedzieć. Otworzył spis kontaktów i wybrał pierwszy zapisany na literę T. Wciskając zieloną słuchawkę poczuł, że będzie żałować, ale nie było już odwrotu. Po kilku sygnałach w słuchawce rozległ się ten sam znienawidzony, radosny głos, którego Loki miał nadzieję, już nigdy nie usłyszeć.
– Bracie! Jak dobrze, że oddzwoniłeś! Dzieciaki przekazały ci, że dzwoniłem?
Na moje nieszczęście niestety, ale tak mruknął w myślach.
– Tak – Czarnowłosy silił się, by brzmieć w miarę przyjaźnie, a w głębi duszy, chciał rzucić telefonem o ścianę i dla pewności wrzucić go jeszcze do Tamizy. – Słuchaj, powiem od razu, nie oddzwoniłem do ciebie po to, żeby powspominać stare czasy. Mówiłeś, że to PILNA SPRAWA, więc słucham. O co chodzi?
– Nic się nie zmieniłeś bracie – Thor nieco posmutniał, co było dość… dziwne. – Dalej nie mogę zrozumieć, dlaczego stałeś się taki oschły.
Oschły? Ja oschły? Po prostu cię nie znoszę, to wszystko.
Tak ciężko jest ci to zrozumieć?
– Niektórzy są tacy po prostu z natury – odparł chłodno Laufeyson. – Mów w końcu, o co chodzi, bo jestem już zmęczony i nie mam zamiaru wysłuchiwać, jaki to ja nie jestem zły i okropny, bo to wiedzą już chyba wszyscy.
– Właściwie to nie jest sprawa na telefon…
– No proszę, najpierw wydzwaniasz i mówisz, że to pilne, a teraz nagle „to nie jest sprawa na telefon”? Czy ty w ogóle jesteś poważny? Jeśli tak załatwiasz wszystkie sprawy w The Asgardian to nie dziwota, że macie problemy finansowe. – Loki powoli zaczął tracić cierpliwość. Nie znosił, kiedy Thor nie potrzebnie robił z igły widły. – Stary poczciwy Odyn postanowił zrobić wszystkim przysługę i w końcu wącha kwiatki od spodu, czy może zwyczajnie dorósł do decyzji, żeby odciąć cię od życiodajnego źródełka?
– To mnie zraniłeś bracie… – powiedział Odinson udając, że bierze każde jego słowo na poważnie, czego właściwie nigdy nie robił. Tak przynajmniej wydawało się Lokiemu. – Nie chodzi o ojca, ani o mnie. No może nie tak zupełnie… – Thor zamilkł na chwilę. – Po prostu chciałbym się z tobą spotkać i porozmawiać w cztery oczy.
– Mowy nie ma. – Czarnowłosy wyrzucił te słowa niemal z odrazą. – Chyba sobie żarty stroisz. Rozumiem, że masz problemy i bardzo mi z tego powodu przykro, ale nie mam najmniejszego zamiaru użalać się nad tobą, a już tym bardziej ci doradzać, rozumiesz? Czy mam ci to jeszcze wytłumaczyć, dla jasności, w rdzennym narzeczu suahili?   
Po drugiej stronie zapadła długa cisza.
Loki wywrócił oczami.
Nigdy nie potrafił zrozumieć Thora. Ten blond wielkolud dostał od losu wszystko, włącznie z gazetą stworzoną przed Odyna i jego uwagą. Wszystko to, czego tak bardzo kiedyś pragnął Loki. To, na co pracował wytrwale latami. Nie dało się ukryć, że czuł zazdrość, lecz z biegiem czasu przerodziła się ona w cichą niechęć do Thora i wszystkiego, co było z nim związane. Laufeyson z wytrwałością unikał z nim wszelkich kontaktów.
A potem w jego życiu pojawiły się dzieci i odczarowały jego zaklęte zazdrością serce.
– Dobra, spotkam się z tobą. – Poddał się w końcu nie mogąc znieść ciszy, w której dało się usłyszeć nieme błaganie. – Tylko nie myśl sobie, że ci w jakikolwiek sposób pomogę.
– Dziękuję, bracie Loki! – Thor zaśmiał się donośnie, najwyraźniej nie dosłysząc drugiej części wypowiedzi. – Odpowiada ci niedziela?
– Niech będzie. Gdzie?
– W domu rodziców.
Tego tylko brakowało.
Każda chwila tam spędzona dłużyła się niemiłosiernie, zwłaszcza, jeśli w pobliżu znajdował się ten stary piernik, który narzekał na wszystko i wszystkich. Chociaż, jeśli wierzyć wykrzykiwanym przez niego obelgom, kiedy Laufeyson rozmawiał z Friggą, bardzo mu się poprawiło od czasu, kiedy opuścił rodzinne gniazdo.
– Zgoda – wykrztusił niechętnie Loki.
– Niedziela, w domu rodziców – powtórzył Odinson, jakby bojąc się, że brat już zapomniał. – Tylko nie zapomnij zabrać swoich szkrabów, na pewno się ucieszą! – dodał mimochodem rozłączając się.  
– Świetnie, już się doczekać nie mogę… – mruknął z udawanym entuzjazmem sam do siebie. Odłożył telefon na szafkę nocną i opadł na łóżko. Miękki materac to było to, czego po ciężkim dniu, potrzebował każdy pracujący ojciec trójki dzieci. Loki niemal czuł jak każdy spięty mięsień w jego ciele rozluźnia się, a cała złość, która kumulowała się w nim od rana, znika. Prawie zatopił się w słodkim śnie, kiedy usłyszał, jak drzwi od jego pokoju uchylają się.
– Tatusiu, śpisz? – spytała cichutko Fenn, tuląc do siebie łaciatego jednorożca.
– A czy tatuś wygląda jakby spał? – Loki podniósł się do pozycji siedzącej i spojrzał z uśmiechem na córkę. Ta pokręciła przecząco głową, po czym z radością wskoczyła na łóżko i usadowiła się obok niego.
– No proszę, a czemuż to moja mała księżniczka jeszcze nie śpi?
– Bo obiecałeś, że opowiesz mi bajkę o księżniczce jaskółce!
– Nie odpuścisz biednemu tatusiowi, co?
Dziewczynka świdrowała go wzrokiem małego mordercy, aż w końcu Loki ustąpił. Usiadł wygodnie na łóżku, a Fenn poprawiła poduszki pod plecami i przykryła się kołdrą.
– Dobrze. Więc…


(*Sugerowana muzyka: Sad piano/ The Baudelaire Orphans)

Dawno temu, w królestwie, którego nazwy już nikt nie pamięta, żyła piękna księżniczka o szmaragdowych oczach i długich, kruczoczarnych włosach. Była jedyną i zarazem najukochańszą córką króla Lanthosa. Gdy przyszła na świat, wszyscy, bez wyjątku, radowali się i świętowali uważając jej narodziny, za dar od losu.
Myślano, że szczęście będzie trwać wiecznie.
Nie wiedzieli jednak, jak bardzo się mylili.
Wkrótce po narodzinach księżniczki, królowa zapadła na nieznaną nikomu chorobę i odeszła pozostawiając dziecko pod opieką ukochanego męża. Król Lanthos nie potrafił jednak pogodzić się ze stratą. W jego sercu zakiełkował smutek tak ogromny, że nikt nie był w stanie go pojąć.
Zrozpaczony udał się do wiedźmy Elandry mieszkającej na odludziu otoczonym lasami, by prosić ją o przysługę. Ludzie mówili o niej różnie, jednym pomagała i koiła ich cierpienia, innych zaś pogrążała w żalu większym, niż mogli to sobie wyobrazić. Jednak zastając w chacie starą i zniedołężniałą kobietę, król zwątpił. Poprosił, by ta zwróciła mu żonę, lecz Elandra odparła ze smutkiem, że nie jest w stanie przywrócić do życia nikogo, nawet kogoś tak kochanego przez poddanych, jak królowa.
Lanthos w swej złości nakrzyczał na wiedźmę i zniszczył wszystko, co miała w swej skromnej chacie. Staruszka milczała spoglądając z żalem, nie na króla, lecz człowieka wyniszczonego rozpaczą. Smutek pochłonął go do tego stopnia, iż zapomniał zupełnie o szczęściu, jakie pozostawiła po sobie królowa – małej księżniczce imieniem Estetia; co oznaczało w pra starym języku jaskółkę.
Gdy król opuścił zniszczoną chatę wiedźmy, ta pozbierała wszystko, co się jeszcze nadawało i sporządziła magiczne zaklęcie. Wiedziała, że zmiana, która zaszła w Lanthosie, nie była zależna od niego, lecz nie potrafiła wybaczyć tego, co zrobił.
Pod osłoną nocy zakradła się do zamku i odnalazła zawiniątko w jednej z królewskich komnat. Dziecko przyglądało się jej z zaskoczeniem i wyciągało ku niej swoje malutkie rączki. Przez chwilę wiedźma przyglądała się dziewczynce z uśmiechem. Położyła schorowaną rękę na jej główce i wypowiedziała zaklęcie:
„W dniu swych siedemnastych urodzin, opuszczając zamek, zmieniać się będziesz w jaskółkę do póty, do póki prawdziwej miłości nie zaznasz…”
Zaniepokojony król słysząc hałas wbiegł do pokoju dziewczynki i widząc czarownicę, przy jej łóżeczku, chwycił stojący na stojaku miecz i ze złością począł jej grozić. Widząc, że wiedźma nie reaguje, odepchnął ją i zawołał straż. Kiedy ją wyprowadzano, Elandra uśmiechała się – lecz nie był to uśmiech przepełniony triumfem, a smutkiem.
Od tamtego dnia, księżniczka Estetia przebywała zamknięta pod kluczem, w najwyższej wieży zamku. Zupełnie jak rzadki okaz egzotycznego ptaka, zamkniętego w małej klatce, ku uciesze cudzych oczu.
Z roku na rok rosła, a jej ciekawość świata stawała się coraz większa. Zatrudniona przez króla guwernantka, nie potrafiła odpowiadać na pytania Estetii. Dziewczynka chciała wiedzieć, dlaczego niebo było tak niebieskie, dlaczego trawa nie rosła w zamku, tylko na zewnątrz, a przede wszystkim, dlaczego nie mogła wychodzić z wieży. Tak bardzo chciała biegać po zboczach łąk, które widziała z okna.
Chciała po prostu żyć i cieszyć się.
W dniu swoich siedemnastych urodzin zdobyła się na odwagę, by spytać ojca o pozwolenie. Ten słysząc prośbę, bez odpowiedzi odesłał Estetię z powrotem do wieży. Król uważał, że robi to dla jej własnego dobra, lecz nie wiedział, jak bardzo zranił tym córkę. Dziewczynka długo płakała kryjąc głowę w puchowej poduszce, aż w końcu znużona zasnęła.
Śniło jej się, że lata.
Przecinała letnie powietrze nad królestwem i zmierza, ku wysokim drzewom nieopodal łąki, którą każdego dnia dostrzegała z okna wieży.
Estetia obudziła się późnym wieczorem, gdy cały zamek spowity był w ciemnościach. Podeszła cichutko do drzwi i przyłożyła do nich ucho, lecz nic nie usłyszała. Wyciągnęła rękę i chwytając za srebrną klamkę, bez wysiłku otworzyła je. Najwyraźniej jeden ze strażników zapomniał je zakluczyć, gdy zrozpaczona wbiegła do pomieszczenia.
Najciszej jak umiała zeszła po krętych schodach i udała się wprost na dziedziniec. Gdy jej stopa dotknęła zimnej trawy, a chłodny wiatr rozwiał jej długie, czarne włosy poczuła się wolna. Zamknęła oczy, a kiedy już je otworzyła, unosiła się w powietrzu.
Zupełnie jak ptaki, które obserwowała z pierwszym wschodem słońca.
Odtąd każdego dnia wymykała się z zamku, łamiąc zakaz ojca. Obserwowała zwykłych ludzi i starała się zrozumieć trapiące ich problemy. Zwiedzała miejsca, o których nawet nie śniła, a co najważniejsze odnalazła utraconą radość.
Lecz któregoś wiosennego dnia, gdy przysiadła na wysokiej gałęzi dębu, by odpocząć, coś się zmieniło. Dostrzegła wysokiego młodzieńca, o brązowej czuprynie i oczach niebieskich jak ocean. Siedział przy studni i czytał książkę. Estetia przez dłuższą chwilę przyglądała mu się w zamyśleniu, aż usłyszała obok siebie głośny świst.
Nawet nie spostrzegła, kiedy znalazła się na ziemi. Tuż obok niej stał wielki jastrząb. Wymachiwał groźnie skrzydłami i kłapał ostro zakończonym dziobem skrzecząc przy tym niczym stwór. Gdyby nie to, że nieznajomy podbiegł odganiając ptaka, Estetia mogłaby już nigdy więcej niczego nie zobaczyć.
Chłopak wziął w ręce małą jaskółkę i spojrzał na jej zranione skrzydełko. Nie wyglądało to na poważną ranę, ale wyciągnął z kieszeni chusteczkę i owinął nią skaleczenie.
Dobrze, że nic ci się nie stało powiedział łagodnym, ciepłym głosem, którego Estetia nigdy wcześniej nie słyszała. Następnym razem bardziej uważaj, bo jastrzębie nie należą do przyjaźnie nastawionego gatunku.
Księżniczka chciała podziękować za ratunek, jednak z jej gardła wydobył się tylko cienki pisk. Nieznajomy pogłaskał jaskółkę po głowie i z uśmiechem posadził na pobliskiej gałęzi. Estetia nie mogła się nadziwić emanującej z niego dobroci.
Co dzień, przylatywała w to samo miejsce i przyglądała się, jak czyta książkę. Najpierw nieśmiało obserwowała go z gałęzi zawieszonej nad studnią. Wydawał się tak bardzo pochłonięty lekturą, że księżniczkę zaciekawiła jej treść. Przysiadła się obok, licząc, że uda jej się przeczytać kilka zdań.
Młodzieniec zauważył ją i wyciągnął do niej rękę.
– Troche kiepsko widzisz, co? – Jaskółka przekręciła główkę i wskoczyła na jego rękę. Chłopak posadził ją na swoim ramieniu i wskazał na jeden z rysunków w książce. – Jesteś całkiem podobna, prawda?
Księżniczka spojrzała na namalowaną na kartce jaskółkę i przyznała mu rację. Żałowała, że nie może z nim porozmawiać. Kiedy tylko chciała coś powiedzieć, słowa zmieniały się w nic nieznaczący śpiew jaskółki.
Następnego dnia Estetia postanowiła napisać wiadomość i przekazać ją młodzieńcowi. Po drodze jednak napotkała silny wiatr, który wyrwał jej z łapek kawałek kartki i porwał go, niosąc ze sobą w nieznanym kierunku.
I tak działo się ze wszystkimi, które pisała.  
Estetia nie zrażała się jednak.
Nawet, jeśli wiatr był przeciwko niej, wierzyła, że jedna z nich trafi w końcu w jego ręce.  
Tymczasem przyjaźń jaskółki i młodzieńca kwitła. Księżniczka dowiedziała się, że ma na imię Regios; czyli dający nadzieję. Wierzyła więc, że ich spotkanie nie było przypadkowe. Z radością przysiadywała na jego ramieniu i słuchała, jak opowiada o sobie i swoim życiu. Wszystko wydawało się wtedy takie… proste. Mimo iż mogła jedynie słuchać, młodzieniec wiedział, że jaskółka rozumiała każde jego słowo.
 Niestety, któregoś dnia Estetia wróciła do zamku później niż zwykle, a jej nieobecność nie pozostała niezauważona. Król zdenerwował się. Nie zważał na tłumaczenia i prośby córki. Chciał ją chronić, kosztem jej wolności. Przeniósł ją do jednej z komnat położonych we wschodniej części zamku.
Nie było tam okien, przez które mogłaby oglądać świat. Był tylko duży, złoty żyrandol ze świeczkami, który oświetlał bladym promykiem cztery zimne, kamienne ściany, łóżko, kominek, niewielkie biurko i mały regał z książkami. Estetia czuła z tego powodu wszechogarniający smutek, lecz nie chciała narażać się więcej na gniew ojca. Król Lanthos zaś, jako jedyny znający treść zaklęcia, sądził, że postępuje słusznie.
Jednak w jego przypadku słowo chronić, znaczyło ograniczać.
Tydzień później w królestwie ogłoszono wielki bal, na którym córka króla miała wybrać z pośród zaproszonych, swojego przyszłego męża.
Estetię ubrano w piękną, rozłożystą suknię balową wykonaną z najwyższej jakości płócien i przyozdobioną perłami. Służki zadbały, by włosy zaplecione miała w warkocz, do którego przypięły, z godnie z prośbą księżniczki, polne kwiaty.
Wszyscy zgromadzeni w sali balowej zachwycali się jej pięknem, nie zauważając nawet, że na jej twarzy brakuje uśmiechu.
I kiedy już straciła wszelką nadzieję, spostrzegła, że wszyscy, jak za dotknięciem magicznej różdżki, rozstępują się. Przed nią stanął ten sam wysoki młodzieniec o brązowej czuprynie i oczach koloru oceanu, którego znała. Miał na sobie wystawny strój ze złotymi zdobieniami, miecz przy boku i czerwoną pelerynę spiętą klamrą.
 – Można prosić do tańca, jaskółko?spytał wyciągając do niej dłoń.
Uradowana księżniczka podała mu rękę i wyszli razem na sam środek Sali. Król dał znak orkiestrze, a ta zaczęła grać radosną melodię, która roznosiła się wesołym echem wśród zgromadzonych.
Estetia nie mogła oderwać wzroku od Regiosa, myśląc, że jeśli tylko zamknie oczy, ten zniknie.
Lecz młodzieniec nie miał zamiaru nigdzie znikać.
Od początku wiedział, że niepozorna jaskółka, która każdego dnia przysiadywała na jego ramieniu, nie była zwyczajna. Kiedy przestała się pojawiać, zaniepokoił się, ale nie przestawał przychodzić do studni. Każdego popołudnia siadał w to samo miejsce z książką, czekając, aż się zjawi. Aż któregoś ranka, dzień po ogłoszeniu przez króla wielkiego balu, w jego pokoju znikąd pojawiła się niewielka kartka papieru.
Dopiero wtedy zrozumiał, że jego mała jaskółka tak naprawdę jest księżniczką.
I oto byli.
Tańczyli pośród zdziwionego ludu, nierozumiejącego ich niemej historii.
Lecz prawdziwa miłość nie potrzebuje słów.
Po prostu jest.
Uczucie, które zrodziło się między Estetią i Regiosem złamało zaklęcie, rzucone przez wiedźmę, a królowi pozwoliło odnaleźć spokój. Wiedział bowiem, że jego córka odnalazła zasłużone szczęście…

 – Koniec… – powiedział cicho Loki spoglądając na śpiącą Fenn. Córeczka w prawdzie zasnęła dużo wcześniej, lecz kiedy przerywał budziła się, prosząc by opowiadał dalej.
Wstał najciszej jak tylko potrafił, po czym wziął ją delikatnie na ręce i zaniósł do pokoju. Położył dziewczynkę na łóżku, starając się jej nie obudzić i przykrył puchową kołderką.
– Tatusiu…
– Tak? – spytał szeptem Laufeyson kładąc obok niej jednorożca.
– Znów byli razem, prawda?
– Oczywiście.
– To dobrze… – odpowiedziała zaspanym głosem tuląc do siebie pluszowego towarzysza.
Czarnowłosy pocałował ją w policzek, po czym sprawdził, czy chłopcy też już zasnęli. Poprawił każdemu kołdrę i ucałował w czoło, mając nadzieję, że tak już będzie zawsze…