czwartek, 19 czerwca 2014

Rozdział 4: „Życie jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiesz, co ci się trafi.”

Jeżeli chcecie mnie oskalpować, to droga wolna! Nie znajduję dla siebie żadnego wytłumaczenia poza chronicznym lenistwem, które nasiliło się po maturach. Przez ostatnie 4 tygodnie (!) kończyło się na tym, że otwierałam laptopa, włączałam Worda, wpatrywałam się w ekran przez kilka minut, po czym zamykałam go stwierdzając, że najpierw poczytam książkę, wyjdę na spacer, i zabiorę się za wszystko wieczorem. W międzyczasie na moim telefonie powstawały fragmenty tekstu właściwego, które przez ostatnich kilka dni poprawiałam i sklejałam w całość. Mam nadzieję, że po lekturze nie będziecie zawiedzeni.
PS. Rozdział ten dedykuję WAM drodzy czytelnicy, którzy trwacie na tym blogu, nawet wtedy, kiedy ja zaczynam mieć wątpliwości.
PS2. Vivilet, Vint dziękuję za słowa otuchy :)
PS3. We Are The Champions naprawdę pomogło!

****

Minął ponad tydzień od momentu kiedy Loki spotkał Synthię, jednak jego myśli nieustannie powracały do tamtej,  jakże zdawać by się mogło, krótkiej chwili. Nie potrafił się skupić dosłownie na niczym. Mleko zamiast w lodówce lądowało, w najlepszym wypadku, w jednej z szafek między garnkami ze stali nierdzewnej. Kiedy robił dzieciom kanapki do szkoły okazywało się, że chleb w tajemniczych okolicznościach znikał z chlebaka, by odnaleźć się w mikrofalówce. Wszystkie te codzienne czynności zaczęły sprawiać Lokiemu dużo więcej kłopotów niż powinny. Przy dzieciach starał się zachowywać pozorny humor, jednak w środku, z niewiadomych przyczyn, czuł narastającą frustrację. Czy rzeczywiście chodziło tu tylko o rzeczy, które dziwnym trafem znajdowały się tam, gdzie nie powinny? Czy o coś bardziej skomplikowanego, czego Laufeyson nie umiał, lub nie chciał nazwać?
Piątkowy pochmurny poranek nie zapowiadał żadnych zmian. Budzik zadzwonił jak zwykle o szóstej dając jasno do zrozumienia, że nie przestanie do  póki nie zostanie wciśnięty odpowiedni guzik. Loki, słysząc ten irytujący dźwięk, zakrył się ciaśniej kołdrą mamrocząc coś pod nosem. Myśl, że czeka go kolejnych dziewięć godzin w towarzystwie jednego ze stażystów, którego przypisano właśnie jemu, sprawiała, iż zaczynał odczuwać niechęć do swojej pracy. Każdy chciał zdobywać doświadczenie w danym zawodzie i Laufeyson doskonale to rozumiał. Ale dlaczego, do jasnego pioruna, trafił mu się tak arogancki, wścibski i zarozumiały praktykant?
Już pierwszego dnia Blake spóźnił się do pracy ponad dwie godziny. Mało tego, wychodząc z domu zapomniał zabrać dokumentu potwierdzającego tożsamość, więc przez kolejne pół starał się, w sposób słowny, udowodnić ochroniarzowi przy drzwiach, że jest nowym stażystą. Jako że Thrym był osobnikiem restrykcyjnie przestrzegającym zasad, Loki zmuszony był rzucić wszystko i pójść, by poręczyć za tego żółtodzioba.
Niektórzy mówili, że jest to młody człowiek aspirujący na posadę – nawet – głównego redaktora, z czym Laufeyson nie mógł się zgodzić. Może i Blake Nolan miał jakiś tam potencjał i całkiem kolorową przyszłość przed sobą, ale na pewno nie w tym układzie słonecznym.
Po dziesięciu minutach uporczywego dzwonienia, budzik w końcu umilkł. Cyfrowa matryca migała miarowo zmieniając upływające minuty, jak gdyby chciała uświadomić, że ostatnie chwile spokoju nieubłagalnie przemijają. Niedługo cały Londyn się zbudzi, a senni ludzie wypłyną ze swych domów zalewając ulice niczym złowroga fala tsunami.
Loki ziewnął siedząc na łóżku.
Zaczął żałować, że był tak głupi i nie wziął urlopu, który z resztą i tak od dawna mu się należał.
Kiedy doprowadził się do względnego porządku, poszedł do pokoju obok, by jak zwykle obudzić dzieci. Nie spodziewał się jednak tego, co zastał. Łóżka dla odmiany były schludnie pościelone, zabawki posprzątane, a jego pociechy siedziały, już ubrane, przy kuchennym stole. To niecodzienne zachowanie wzbudziło spore podejrzenia Laufeysona, gdyż zazwyczaj musiał całą trójkę siłą wyciągać z łóżek.
– A wam co się stało? – spytał spoglądając w stronę swych latorośli z niedowierzaniem.
– Jemy śniadanko tatku! – odparła radośnie mała Fenn smarując kromkę pszennego chleba grubą warstwą dżemu truskawkowego. – Wczoraj wyglądałeś na smutnego… więc postanowiliśmy zrobić ci niespodziankę!
Coś takiego. Te maluchy dostrzegały więcej, niż Loki przypuszczał.
– To bardzo… miłe z waszej strony – stwierdził przysiadając się do stolika. Nic więcej niestety zrobić nie zdarzył, bo Jor postawił przed nim biały talerzyk i położył na nim dwie, trochę krzywo przekrojone, kanapki z serem i sałatą. – A właśnie… dzwonił ktoś wczoraj, kiedy mnie nie było?
Tpfak! – wykrzyknął Sel z buzią pełną chleba. – Wyjek Tol ciał z tybą  polozmafiać!
– Wujek Thor? – Zdziwił się Loki.
– Tak, mówił, że to pilna sprawa – dodał Jor.
Thor nie miał w zwyczaju do niego dzwonić.
A już na pewno nie ze sprawami niecierpiącymi zwłoki. Co prawda, spotykali się podczas rodzinnych zjazdów, ale Laufeyson starał się go unikać i nie wdawać się w zbyt długie dyskusje, w których to młody Odinson dociekał powodów takiego, a nie innego zachowania brata. Nie mógł pojąć dlaczego ten stał się tak oschły i zdystansowany. Loki zaś powtarzał mu do znudzenia, że nie są rodzeństwem, i że nie chce mieć z nim nic wspólnego. Ale ten blond wielkolud zdawał się całkowicie ignorować jego słowa. Zupełnie, jakby wypowiadane były w zupełnie obcym języku.
Mimo wewnętrznego głosu mówiącego, by zignorował ten telefon, Laufeyson postanowił zrobić ten jeden jedyny wyjątek. Miał zamiar oddzwonić do Thora wieczorem po pracy, by dowiedzieć się czegoś więcej o tej „pilnej sprawie”.
– No dobrze szkraby. – Loki wstał od stołu dokańczając zaserwowaną przez Jora kanapkę. –  Kończcie pomału jeść, to zdążę was jeszcze dzisiaj podwieźć do szkoły.
Dzieci natychmiast się rozpromieniły.
Zwłaszcza, że nie często nadarzała im się taka okazja.
 W ciągu tygodnia milusińscy naszego bohatera, bez zbędnego marudzenia, podróżowali autobusem szkolnym. Laufeyson z chęcią podwoziłby swoje pociechy codziennie, i to pod sam budynek podstawówki. Jednak, jak to bywało z dziećmi, miewały lepsze i gorsze dni, z których więcej było zdecydowanie tych drugich. Często wstawały dopiero, gdy śniadanie było już prawie zimne, a herbata zbyt gorzka. A kiedy Loki zaczynał całą trojkę poganiać, by nie spóźniła się na autobus, to zaczynała manifestować swe niezadowolenie, mówiąc, że trzeba je było obudzić wcześniej. Takim sposobem brakowało już czasu by odwieźć maruderów, i tym samym zdążyć przy okazji do pracy bez dwudziestominutowego spóźnienia. Dlatego Laufeyson postawił na bezpłatny autobus szkolny pojawiający się każdego ranka na pobliskim przystanku, oszczędzając tym samym miesięcznie sporo funtów na paliwie.
Dziś czasu było aż w zanadrzu.
Dzieci, wyjątkowo, bez słowa sprzeciwu wpałaszowały przygotowane przez siebie śniadanie, spakowały małe co nieco do plecaków, po czym zgodnie oznajmiły, że można ruszać do szkoły.
Tego dnia Loki nie mógł wyjść z podziwu nad ich wzorowym zachowaniem. Nawet w samochodzie panował spokój, do którego nie był przyzwyczajony. Sel siedział nadzwyczaj grzecznie, nie wyrażając zainteresowania by kopać znajdujący się przed nim fotel kierowcy. Jor zamiast przepychać się o miejsce przy oknie ustąpił je uprzejmie Fenn, która usadowiwszy się w foteliku, spoglądała z zaciekawieniem przez przybrudzoną od deszczu szybę.
Gdzie, do licha, podziały się moje małe potworki? – pomyślał przekręcając kluczyk od czarnego volvo v70, które kupił trzy lata temu za skrzętnie odłożone pieniądze.

***

Sigyn Howell siedziała na scenie Rose Theatre spoglądając wprost na pustą widownię.  Miała na sobie tą samą białą sukienkę, jak w dniu, w którym spotkała Lokiego. Wychodząc z domu narzuciła na siebie jeszcze granatowy bawełniany sweter z przydługimi rękawami, zapinany na cztery duże guziki, biorąc do serca poranną prognozę pogody. Włosy koloru zboża spięte miała w wysokiego koka, z którego wymykało się kilka nieokiełznanych kosmyków, opadając swobodnie na jej smukłą szyję.
Przyszła przed wszystkimi aktorami, by móc pozbierać myśli. Ostatni tydzień był ciężki. Prawie codziennie wystawiali „Romea i Julię”, a w między czasie trwały przygotowania do kolejnej premiery, tym razem „Hamleta”, który miał wejść na deski teatru już w przyszłym miesiącu. Roger Evans, mimo swej obietnicy, starał się nakłonić Sigyn by zagrała rolę Ofelii. Wiedział bowiem, że jej kariera zaczyna nabierać tempa, a przeniesienie jej w takim momencie, jedynie zaszkodzi wizerunkowi teatru.
Howell zdawała sobie sprawę z tego, że dla niektórych, znalezienie się na jej miejscu, byłoby spełnieniem marzeń. Bo, który młody aktor odrzuciłby taki dar od losu? Ona patrzyła jednak na to z innej strony. Odkąd we wszystkich pobliskich teatrach zaczęło być o niej głośno, poczuła nieodpartą chęć zniknięcia z Londynu na pewien czas. Dodatkowo sprawy nie polepszały coraz to gorsze stosunki między nią, a pozostałymi osobami z zespołu.
Pomyśleć, że za tym wszystkim stała jedna osoba.
Osoba, którą kiedyś Howell darzyła uczuciem.
 – Sigyn? – Usłyszała za plecami znajomy, basowy głos. – Czemu przyszłaś tak wcześnie?
Thomas Ryley był wysokim szczupłym, lecz wysportowanym mężczyzną. Na jego głowie zawsze panował nieład. Jasnobrązowe krótkie włosy wywijały się we wszystkie strony świata i stanowiły znak rozpoznawczy swego właściciela. Kilkudniowy zarost sprawiał, że Ryley wyglądał znacznie dojrzalej niż zwykle. Białą koszulę z postawionym kołnierzykiem włożoną miał w czarne dżinsowe spodnie. Jednak strój ten, zamiast skurzanych butów, zwieńczały zwyczajne trampki, co nie ujmowało niczego tej swobodnej elegancji.
Sigyn uśmiechnęła się na widok Toma wskazując ręką, by usiadł koło niej.
– Nie ma lepszego miejsca na przemyślenie pewnych spraw, niż pusty teatr.
– Już ci mówiłem, żebyś się nie przejmowała tą całą hałastrą – odparł Ryley obrzucając wzrokiem zawieszone wysoko loże. – Zachowują się tak, bo nie są w połowie tak uzdolnieni jak ty.
– Wiesz, tu już nawet nie chodzi o to, jak mnie traktują. – Sigyn spojrzała na przyjaciela. – Po prostu mam dość tego ciągłego udawania, że nic się nie stało. Jeśli Lawrence ma mi coś do powiedzenia, to niech mi to powie prosto w twarz, zamiast mieszać do tej całej sprawy pół grupy teatralnej.
 – On zwyczajnie potrzebuje widowni, która ma go nagradzać brawami za każdym razem, kiedy robi z siebie kompletnego błazna. Na miejscu Rogera już dawno wyrzuciłbym tego drania na zbity pysk.
Howell każdego dnia dziękowała, że Thomas należał do tej nielicznej grupy ludzi, na którą zawsze mogła liczyć. Kiedy za kulisami robiło się nieprzyjemnie, wkraczał w sam środek zamieszania rozwiewając wszelkie wątpliwości. Czuł się odpowiedzialny za utrzymywanie porządku wśród aktorskiej społeczności, do której sam się przecież zaliczał.
– Naprawdę zaczynam się ciebie bać, Tom.
– Mnie? – Ryley udał zaskoczonego. – Muchy bym nie skrzywdził! Ale nie mogę zagwarantować, że nie zrzuciłbym przypadkowo półtonowego kowadła na Lawrenca… –  dodał żartobliwie szeptem, wywołując tym samym uśmiech na twarzy Sigyn.
– Jesteś niemożliwy, wiesz?
– Wiem, dlatego jeszcze tu jestem.
Wtem, zza drapowanej czerwonej kurtyny, którą mieli za plecami, dobiegł hałas. Sigyn i Tom poderwali się na równe nogi spoglądając w stronę kulis. W pierwszej chwili wydawało im się, że to któraś ze stalowych konstrukcji utrzymujących tła do scenografii, runęła właśnie na niedawno odświeżoną podłogę. Byliby skłonni w to uwierzyć, gdyż sam gmach do najnowszych nie należał, a Evans zwlekał z wszelkimi remontami, usprawiedliwiając się brakiem odpowiednich środków finansowych, by pokryć koszty tak dużego przedsięwzięcia.
Uspokoili się dopiero słysząc siarczyste przekleństwa rzucane w stronę starego, zardzewiałego wiadra i nieobecnych rekwizytorów, którzy poprzedniego dnia nie uprzątnęli należycie wszystkich rekwizytów.
– No i proszę, teatr nam się zwala na głowę! – krzyknął z uśmiechem na twarzy Tom widząc kuśtykająca w ich stronę Kate. – Pomyśleć, że jeden blaszany kubeł był w stanie zaatakować bezbronną kobietę!
 – Powiedz jeszcze słowo Tom, a moja pięść wyląduje na twoim policzku.
Jedyną rzeczą, której Kate Clevinger nie szczędziła, to szczerość. Jej ciemna karnacja, drobna budowa i burza czarnych loków na głowie zdradzały, że jest istotą o iście żywiołowym temperamencie. Nie było w tym nic dziwnego, w końcu często wspominała z dumą o swoich hiszpańskich korzeniach. A do każdego ubioru starała się dobierać czerwone i czarne dodatki, tłumacząc, że nawiązuje tym do kolorystyki tradycyjnego stroju flamenco.   
– Ja też się cieszę, że cię widzę! – Ryley z przesadną pewnością siebie podszedł do dziewczyny by przytulić ją na powitanie. Kate jednak, z grymasem na twarzy, zlustrowała go wzrokiem niczym rozwścieczony byk torreadora. – No co? To już się nie przytulisz nawet? Przecież to nie ja zostawiłem tam to wiadro, co byś się zabić o nie miała. 
Sigyn obserwowała jak Clevinger mięknie i w końcu, nadal bąkając coś pod nosem, wtula się w ramiona Toma. Relacja tej dwójki była nad wyraz dziwna. Jednego dnia nie wyobrażali sobie życia bez siebie, by następnego rzucać w siebie przekleństwami i wygrażać, że wysadzą się nawzajem.
Może tak właśnie wyglądała prawdziwa miłość?
Może powinna przestać zamartwiać się przeszłością i zacząć żyć tu i teraz? Nie wszyscy mężczyźni byli przecież tacy, jak Lawrence. Odkąd spotkała Lokiego, coś się zmieniło. Nadal nie myślała nad żadnym poważnym związkiem, lecz nie widziała przeszkód, by zacząć się z kimś spotykać. Dlatego też postanowiła, że zbierze się na odwagę i zadzwoni w końcu pod numer zapisany na postrzępionym skrawku papieru, który od tygodnia tkwił schowany w kieszonce jej sukienki.

***

Loki rozsiadł się w skórzanym, obrotowym fotelu za hebanowym biurkiem i wrócił do pisania. W redakcji panował chaos spowodowany zbliżającymi się terminami, a stażyści, nie mogąc wybrać gorszego momentu, zmieniali się w przysłowiowe sępy zamęczając starszych kolegów i koleżanki po fachu o „drobną” radę. Może nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że takich delikwentów było całe stado, a na każdego z nich trzeba było poświęcić przynajmniej pięć minut.
Wystarczyło dać im palec, a oni, bez skrupułów, wyrywali rękę z barkiem.
Laufeyson stanowczo odmówił udzielania komukolwiek jakiejkolwiek pomocy. Sam miał kilka recenzji do dokończenia, a w tej sytuacji, bezinteresowne pomaganie innym mijało się z celem. Wychodził z założenia, że każdy z nich, od samego początku był świadom tego, na co się pisze. A że żółtodzioby były na tyle głupie, by przejmować posłusznie część obowiązków należących do starszych wyjadaczy, nie było problemem Lokiego.
Przecież to na własne nieprzymuszone życzenie, rzuceni na głęboką wodę, tonęli w stertach papierów nie wiedząc, od czego zacząć.
Do gabinetu weszła nieproszona wysoka, kształtna blond istota ubrana w bordowy żakiecik, z pod którego wystawała nienagannie biała koszula uwieńczona koronką. Całości dopełniała prosta, zwężająca się ku dołowi spódniczka w odcieniu czarnej kawy, sięgająca lekko za smukłe kolana.
Była ostatnią osoba, którą Loki chciał tego dnia widzieć. Dlatego z pełną premedytacją zignorował jej wizytę nie podnosząc wzroku znad klawiatury.
Kobieta jednak nie dawała za wygraną
– Ekhm – chrząknęła znacząco opierając się o podłokietnik jednego z foteli. – Słuchaj, wiem, że ostatnio nasze relacje nie należały do najlepszych, ale…
– Ale co, Freyo? – Laufeyson przestał pisać i przeniósł wzrok spoglądając teraz na jedną z najbardziej wścibskich i podstępnych redaktorek, jaką miał kiedykolwiek przyjemność spotkać. – Nagle zrozumiałaś jak wszystkim uprzykrzałaś życie i dla dobra ogółu postanowiłaś się zwolnić? Jak miło z twojej strony. Tylko nie zapomnij zabrać ze sobą wspaniałomyślnej Skadi.
– Oh, ty i to twoje poczucie humoru. Jak zwykle jesteś o krok przede mną – mruknęła niechętnie podchodząc do biurka. – Ale nie po to tu przyszłam. Na razie zdrowie mi dopisuje, więc nie mam zamiaru się zwalniać. Chciałam po prostu zapytać, czy nie poszedłbyś ze mną na kolację. Ot tak, na pojednanie.
– Nie sądzisz, że słowa „kolacja” i „pojednanie” brzmią w twoim wykonaniu nieco zbyt podejrzanie, by skorzystać z tej propozycji?
– Słuchaj, mam dość bycia… tą złą. – Freya westchnęła niczym umęczona bohaterka taniego dramatu. – Zmieniłam się.
Loki uniósł brwi.
– Ty i zmienić się? Chyba cię piorun w drodze do pracy nieźle kopnął – rzucił ironicznie, na co kobieta zareagowała kwaśną miną. – Proszę cię, chyba nie myślisz, że ktoś uwierzy w te bajki.
– Bajki? Dlaczego kiedy człowiek naprawdę chce się zmienić, to nikt mu nie wierzy?
– Bo ludzie z reguły się nie zmieniają. Dostosowują się tylko do sytuacji, by osiągnąć stawiane przez siebie cele, które wymagają do tego innych, z reguły, głupszych ludzi. – Härn te słowa najwyraźniej się nie spodobały, gdyż w milczeniu wykrzywiła usta i założyła ręce na piersi. – A właśnie, już dawno chciałem cię zapytać o pewną rzecz. Powiedz mi, ile nocy musiałaś poświęcić, żeby zdobyć posadę i ten śliczny naszyjnik na twojej szyi? Bo mam nieodparte wrażenie, że nie dostałaś tego za inteligencję – dodał z uśmiechem na twarzy.
Kobieta speszyła się. Otworzyła karminowe usta chcąc coś powiedzieć, jednak po chwili wahania zrezygnowała.
– Doprawdy nie wiedziałaś, że wszyscy o tym mówią? Tak mi przykro.
– Ty… ty…! Jeszcze pożałujesz, że…
– Że co? Że nie skorzystałem z twojej żenującej propozycji? To takie słodkie, że nadal wierzysz w swój nieodparty urok, ale powiedz mi, tylko tak szczerze, czy zaglądałaś ostatnio w lustro? Bo wyszło ci chyba kilka nowych zmarszczek na czole. – Loki wiedział, że Freya jest czuła na punkcie swojego wyglądu, dlatego świadomie z tego skorzystał.
Wściekłość Härn sięgnęła zenitu. Była w stanie znieść wszelkie obelgi, ale jeszcze nikt jej tak nie upokorzył. Odwróciła się i bez słowa wyszła z pomieszczenia trzaskając drzwiami. Laufeyson nie przejął się tym zbytnio. Jedyne, czego mu było szkoda, to zawiasów w futrynie.