niedziela, 26 stycznia 2014

Rozdział 2: "W domu pełnym dzieci diabeł traci swą moc.”


 6 lat później, Londyn, East End.

Letnie promienie słoneczne wpadały tłumnie przez lekko uchylone okno pomieszczenia mieszczącego się na trzecim piętrze starego, ceglanego budynku. Z ulicy znajdującej się po niżej, można było usłyszeć wesołe rozmowy prowadzone przez przypadkowych przechodniów, miarowe odgłosy przejeżdżających pojazdów, oraz kojący świergot sikorek, które upodobały sobie pobliski klon o rozłożystych, zielonych liściach. Tego dnia, East End wydawało się nad wyraz radosny osiedlem, pełnym ludzi, pozbawionych wszelkich, nawet tych najmniejszych zmartwień. No, może poza sędziwą panią Mary z pod piątki, która przez swoją nieuwagę kupiła zbyt czerstwy chleb.
Laufeyson siedział przy dębowym biurku spoglądając w zamyśleniu na ekran komputera. Cała ta otoczka szczęścia i nieopisanej słodkości wywoływała w nim irytację. Zwłaszcza, że był to jedyny dzień w tygodniu, kiedy to zmuszony był pracować ciężej niż zwykle. Nie miał pojęcia przez czyją to inteligencję przyszło mu siedzieć w dzień wolny od pracy, właśnie przy pracy, ale wiedział jedno. Że gdyby miał sposobność spotkania owej osoby, to z chęcią wygarnąłby jej niekompetencję i zakończył konwersację niezwykle spektakularnym, prawym sierpowym.
Ale, na czym tak właściwie polegała praca Lokiego? Otóż, był jednym z recenzentów w The JotunTime. Gazecie, która w prawdzie zajmowała się nieco inną tematyką niż The Asgardian, jednak nie przeszkadzało jej to w żaden sposób w konkurowaniu z gigantem stworzonym przez starego Odinsona.
W ciągu tygodnia - kiedy dzieci siedziały w szkole, lub w domu pod czujnym okiem opiekunki- Loki przesiadywał do południa pracując w swoim własnym, prywatnym biurze zlokalizowanym w budynku redakcji na Gresham Street. Pomieszczenie, które mu przysługiwało, było słusznych wymiarów, utrzymane raczej w neutralnych kolorach szarości, bieli i czerni. Podłużne, hebanowe biurko z metalowymi elementami zajmowało centralne miejsce, skupiając na sobie całą uwagę. Przed stanowiskiem Laufeysona znajdowały się dwa, czarne, skórzane fotele, przeznaczone dla potencjalnych gości, oraz zwyczajnych, szarych stażystów chcących zasięgnąć rady.
Nie, żeby miał coś przeciwko żółtodziobom po fachu, ale potrafili być naprawdę irytujący. Zwłaszcza ci, którzy nie umieli przyjąć słów krytyki z należytym honorem. Czy chociażby jego resztkami. Uparcie bronili się stwierdzeniami, że potrafią pisać, ale tak naprawdę nie mieli zielonego pojęcia o odbiorcach, do których owe teksty były skierowane. Często również zdarzało im się popełniać podstawowe błędy – oceniali dzieła literackie i filmowe przez pryzmat jedynie swoich spostrzeżeń i odczuć. A przecież chodziło o to, by przedstawić czytelnikowi ocenę obiektywną, niezniechęcającą, ale zarazem zwracającą uwagę na ewentualne niedociągnięcia autora danego dzieła. Zostawiając odbiorcy miejsce na własne przemyślenia – bo mowa przecież o istotach (w większości) inteligentnych.
Jednak przez sytuacje, w która Laufeyson zaplątał się sześć lat temu, zmuszony był nadłożyć ojcostwo nad karierę. Tak więc, starał się podejmować jedynie kilku niewielkich przedsięwzięć na raz, by móc zajmować się wychowywaniem swych, niezwykle uroczych, i diabelnie nieznośnych berbeci. Nie oznaczało to bynajmniej, ze robił to jedynie z obowiązku. Poświęcał się im, bo je kochał.
Czasami.
W szczególności, kiedy znużone snem, przestawały jęczeć, wyrzekać, płakać, kopać i gryźć.  
Jako recenzent, i człowiek powiązany z poważnymi tematami oraz osobami, musiał stwarzać wrażenie zimnego, pewnego siebie, a przede wszystkim pozbawionego słabości. Musiał wzbudzać szacunek. A jak powszechnie wiadomo, szacunek i strach często idą ze sobą w parze.
 Z tego powodu w pracy, Loki był kimś, z kim definitywnie nie należało zadzierać, ani tym bardziej pogrywać. Nie zniżał się do poziomu swoich przeciwników, ale potrafił boleśnie zaleźć za skórę. Prawdą było również to, że nie lubił pomagać, ale jeśli ktoś naprawdę potrzebował pomocy lub rady, to koniec końców, zawsze jej udzielał. Oczywiście udając niechęć i niezadowolenie, co pozwalało mu zachować twarz.  
Po powrocie do domu, Laufeyson stawał się kimś zupełnie innym.
Zwykłym ojcem.
No, może nie całkiem zwykłym. Bo kto przy zdrowych zmysłach wpakowałby się w wychowywanie nie swoich dzieci, nie mając zielonego pojęcia o rodzicielstwie. A może po prostu Loki wziął je pod swoje skrzydła, dlatego, że tak bardzo przypominały jego samego? Pozostawione same sobie, niczemu niewinne. Z tą jednak różnicą, że wcześniej, ktoś otaczał je ogromną, matczyną miłością, której nikt, ani nic, nie powinno było im jej odbierać. Oczywiście popełniał masę błędów, jak przystało na nowicjusza. Bywało, że zapominał o występach córki, meczach synów, wywiadówkach, a nawet o czymś tak banalnym, jak przygotowanie drugiego śniadania do szkoły.
Nadal jednak był tylko człowiekiem i starał się jak mógł, by zapewnić swoim pociechom wszystko, czego potrzebowały.
Kiedy tylko przestępował próg mieszkania, dopadały go radosne okrzyki. Fenn pierwsza rzucała się przywitać Lokiego. Opowiadała, co robiła w szkole, śmiała się i uparcie domagała wzięcia na ręce. Jor wypytywał czy pograją razem na konsoli, którą dostał na urodziny i skarżył się na Sela. Sel zaś z niewinną miną zaprzeczał, by cokolwiek popsuł i zaręczał, że Jor, pod nieobecność ojca wyjadł wszystkie ciasteczka z puszki postawionej na lodówce. Mimo zmęczenia, na twarzy Lokiego zawsze pojawiał się szczery uśmiech.
Ten pozorny chaos stanowił nieodłączną cześć jego życia.
Loki często zastanawiał się, kto tak naprawdę, komu pomógł. On tym małym berbeciom, czy jednak one jemu. Zadziwiała go szczerość tych małych istot, która potrafiła nie raz, dorosłego rozbawić do łez. Pogoda ducha, której pozazdrościć mógłby największy optymista. No, a przede wszystkim wyobraźnia. Potrafiły przeobrazić zwykły, szary karton w statek kosmiczny, kanapę w Titnica, o samej podłodze pełniącej rolę lawy, nie wspominając.  Mimo nieświadomości, dzieci codziennie uczyły go czegoś nowego.
Zwłaszcza tego, że, aby nie stać w kolejce do łazienki, trzeba wstać godzinne wcześniej, a najlepiej to półtorej.
Loki westchnął przenosząc swój wzrok ze zrezygnowaniem na czarny, metalowy zegar z nóżkami stojący na szafce nocnej nieopodal dębowego biurka, przy którym siedział.
Wskazówki przesunęły się nieubłaganie wskazując godzinę dwunastą.
Oznaczało to mniej więcej tyle, że zgodnie z sobotnim harmonogramem, był zmuszony odłożyć dokończenie swoich recenzji na później. Bardzo niechętnie, zapisał to, co dotychczas udało mu się napisać, po czym przemieścił się do kuchni.
Było to niewielkie, jasne pomieszczenie o żółtych ścianach. Właściwie to znajdowało się tu wszystko, w co zaopatrzona winna być kuchnia. Pod oknem z ozdobna, trochę pożółkłą już firanka, stały szafki kuchenne z wbudowanym metalowym zlewem. Na jednej z nich, po lewej stronie, znajdowała się kuchenka mikrofalowa - ulubione i najczęściej wykorzystywane urządzenie w całym mieszkaniu. Śnieżnobiała lodówka wciśnięta była we wnękę miedzy kuchenka gazowa, a ściana, zaś środek pomieszczenia zajmował stolik z czterema prostymi krzesłami w brzozowym kolorze.
Samo mieszkanie, w którym rezydowali również nie należało do największych. Wchodziło się do niego przez żółty salon mierzący trzy i pół na pięć metrów. Podłogę wykończono ciemnymi, olchowymi panelami. Po prawej stronie znajdowały się dwa, wypchane po brzegi regały, na których w dalszym ciągu przybywało książek. Stojąca obok, jasnożółta sofa była oazą, centrum życia toczącego się w tym małym domu, na której cała rodzina zwykła oglądać filmy. Nierzucający się w oczy, niewielki olchowy stoliczek zastawiony był talerzykami, kubkami i innymi rzeczami, których miejsce znajdowało się w kuchni.
Ulubioną przez dzieci rzeczą w salonie był wielki, włochaty dywanik, na którym wprost ubóstwiały się bawić. Z tego powodu należało uważnie patrzeć pod stopy. Lokiemu nie raz zdarzyło się nadepnąć na klocki lego pozostawione przez Sela, czy chociażby potknąć o pałac dla lalek przytargany przez Fenn. Jedynie Jor trzymał swoje zabawki w miejscu na to przeznaczonym – w koszyku obok łóżka.
Cała trójka zajmowała średnich wymiarów pokój przylegający lewą ścianą do kuchni. Pomalowany był na neutralny, beżowy kolor, który był wynikiem rozejmu między dziećmi (ponieważ Fenn zamierzała zmienić pomieszczenie w różowe królestwo godne księżniczki, z jednorożcami na ścianach, zaś Jor i Sel trzymali się swojej koncepcji super bohaterów na ciemnoniebieskim tle). Podłoga wyściełana była miękkim dywanem w kolorze ścian, o długim włosiu. Chłopcy spali na piętrowym łóżku ustawionym na prawo od wejścia. Obok stało ich biurko z komputerem i małą lampką, przy której zawsze niechętnie odrabiali lekcje. Do Fenn należało zasłane różową pościelą lóżko, które mieściło się pod oknem ze śnieżnobiałą firanką. W wiklinowym koszyczku wetkniętym między dębowe biurko, a ścianę, dziewczynka trzymała wszystkie swoje skarby. Od lalek, zabawkowej zastawy herbacianej, przy której wszyscy zmuszeni byli pić wyimaginowaną herbatę w każde sobotnie popołudnie, po misie, koniki i inne pluszowe potworki.
Małe pomieszczenie po przeciwległej stronie korytarza stanowiło łazienkę, o którą co rano toczyły się krwawe walki. Ostatnim miejscem, o którym należałoby wspomnieć, był nadmieniony wcześniej pokój Lokiego, do którego wstęp miał tylko i wyłącznie on sam. Dzieci wiedziały, że nie wolno tam wchodzić. Oczywiście gdy ojciec znajdował się w pobliżu. Kiedy tylko ten wybywał do pracy, wymykały się opiekunce i wdzierały się do zakazanego pokoju siejąc zniszczenie, i wywracając wszystko do góry nogami.     
Laufeyson chwycił zwisający z krzesła fartuszek, w którym przywykł gotować, a kiedy już uporał się z jego zawiązaniem, otworzył ze zrezygnowaniem lodówkę. Nie znajdowało się w niej zbyt wiele rzeczy, gdyż ostatnimi czasy Loki zaniedbał drugi punkt ze swojej listy odnoszący się właśnie do zakupów.
Wyciągnął kilka produktów, które zdawały mu się zdatne do przyrządzenia, po czym położył je na szafce obok. Nie było tego zbyt wiele, ale w sam raz na zupę godną królowej Anglii.
 - Wygląda na to, ze czeka mnie wysłuchiwanie niezadowolonych konsumentów... - mruknął i w tym samym momencie do kuchni wparowała mała dziewczynka ubrana w różową, trochę pogniecioną sukienkę. W rączkach trzymała pluszowego jednorożca, z którym nigdy się nie rozstawała. Czarne, średniej długości proste włosy okalały jej rumiana twarzyczkę, zaś bystre, błękitne oczy zlustrowały uważnie to, co miało stać się dzisiejszym obiadem.
 Wykrzywiła usta w grymasie niezadowolenia, jednocześnie tuląc do siebie pluszaka, jak gdyby chciała go ocalić przed czymś tak okropnym, jak zupa.
 - Nie. - zaczęła stanowczym głosem. - Nie zjem zupy! Mówiłam ci, żebyśmy poszli na zakupy, bo nie ma, co jeść, ale mnie nie słuchałeś!
 - Fenn, oszczędź zmarnowanego ojca. Wiesz przecież, ze bylem trochę zajęty pracą... - Usprawiedliwienia jednak nie działały na małą Fenn, która najwyraźniej nie miała zamiaru zmieniać zdania. - Z reszta! Zupy są zdrowe, a jak będziesz wybrzydzać, to obiecuje, ze nie zrobię nic innego przez następny miesiąc.
 - Tak nie można! - Dziewczynka zrobiła obrażona minę. - To się nazywa szantaż, tato!
 - Nie, to po prostu jedna z fundamentalnych zasad rządzących tym światem. - Loki z uśmiechem wrócił do obowiązków. - Im szybciej je zrozumiesz moja droga, tym będzie lepiej dla ciebie. A wierz mi, że świat potrafi dać niezłego kopniaka.
 - Jor też!
 Laufeyson przerwał na chwile obieranie warzyw i spojrzał zdziwiony na córkę.
 - Co chcesz przez to powiedzieć, Fenn?
 - Bo ostatnio John Smith powiedział, że Jor jest głupi jak but i...- przerwała nie wiedząc, czy robi dobrze mówiąc o tym wszystkim. Obiecała przecież bratu, ze nie piśnie ani słowa. - Jor pobił za to Johna i… obaj musieli iść do kata z takimi dużymi czapeczkami na głowach! - Zaczęła wymachiwać raczkami, próbując zobrazować swoje słowa. A trzymany przez nią jednorożec latał w te i na zad, zupełnie, jakby nie potrafił się zdecydować, w którą stronę ma się za kiwać.   
 Jor był najwyższy z całego rodzeństwa, i sprawiał wrażenie starszego niż był w rzeczywistości. Krótkie, ciemnobrązowe włosy opadały mu kaskadą niesfornych loczków na czoło, zaś piwne oczy analizowały z uwagą wszystko, co działo się dookoła. Zawsze pakował się w kłopoty. Nie potrafił panować nad negatywnymi emocjami, przez co nie tylko on, ale i Loki, był częstym gościem w gabinecie dyrektorki.
Dość ciekawym zjawiskiem było również ogromne podobieństwo między Jorem, a Selem. Gdyby nie to, że ten pierwszy był od drugiego wyższy o kilkanaście centymetrów i miał znamię obok prawego oka, można by było stwierdzić, że są bliźniętami. Mieli jednak skrajnie odmienne charaktery. Jor był porywczy, inteligentny i jedynym przedmiotem, który lubił, była matematyka. Sel dla odmiany był typem lekkoducha. Nie przejmował się właściwie niczym. Jeśli czegoś nie rozumiał, to bez oporów prosił o pomoc brata, albo Lokiego. Jedyne zastrzeżenie, jakie mieli do niego nauczyciele to to, że na każdej lekcji, bez wyjątku, rysował.
A i tak zdarzały się sytuacje w szkole, kiedy to zamiast właściwego sprawcy zamieszania, karano tego niewinnego.
 -Jor! Chodź no tu, ale już!
 Chłopiec pojawił się po chwili ze spuszczona głową. Najwyraźniej wiedział, o co chodzi, a bynajmniej zdradzał to ton głosu Lokiego, który znal aż nazbyt dobrze.
 - Czy to prawda, ze pobiłeś Johna Smitha?
 - To on zaczął! Powiedział, że jestem głupi, a to nie prawda!
 Loki pokręcił głowa nie dowierzając własnym uszom.
 - Nie obchodzi mnie, kto zaczął, pytam się czy go pobiłeś.
Jor spuścił głowę chcąc uniknąć gniewnego wzroku ojca. Nie musiał nic mówić, żeby Loki odgadł, że tak właśnie było. Mały Smith z naprzeciwka wcale nie był aniołkiem i bynajmniej nie ukrywał swojej antypatii w stosunku do Jora. Kiedy tylko zdarzało im się przypadkiem napotkać, obaj zaczynali rzucać w siebie przeróżnymi wyzwiskami. Laufeyson często był świadkiem podobnych zajść i sam z chęcią przemówiłby (oczywiście w sposób wymowny i jak najbardziej rozsądny) do głowy, temu małemu terroryście.
Sam David Smith – ojciec Johna – nie sprawiał najlepszego wrażenia. Wysoki, napakowany facet, z dziwnym tatuażem na prawym przedramieniu i łysą glacą. Dodatkowo jedynym strojem, jaki preferował był szary, znoszony dres, a do tego obowiązkowo buty z adidasa. Jego kultura osobista, również pozostawiała wiele do życzenia. Gburowaty, wiecznie niezadowolony typ kryminalisty, który bez wahania obiłby twarz. Był więc definitywnie jednym z tych ludzi, których nie chciałoby się spotkać wieczorem w ciemnej uliczce.
Wiadomo, głupich nie sieją, ale takich jak Smithowie było na świecie więcej, niż zakładała norma.
- Słuchaj mnie. – Loki przykląkł, żeby znaleźć się na wysokości syna. – Wiem, że go nie lubisz. Nie ma prawa ci w żaden sposób ubliżać, ale nie zniżaj się do jego poziomu, bo tego właśnie chce. Powinieneś pokazać mu, że masz go w głębokim poważaniu, to w końcu da sobie spokój.
- Ale mnie to wkurza! – Jor zacisnął w złości pięści na końcach czarnej koszulki ze spider-manem i podniósł wzrok na ojca.
- Rozumiem, ale spójrz na to innej strony. Wyobraź sobie, że reagowałbym na wszystko, co mnie denerwuje, dokładnie tak, jak ty. Redaktor naczelny zaczyna mi docinać, a ja czując przeogromną złość, rzucam się na niego z pięściami. Wiesz, co by się stało?
- Dostałbyś kare, i musiałbyś siedzieć w kącie?
- Nie, siedzenie w kącie by mnie ominęło, ale najpewniej straciłbym prace. A skoro straciłbym pracę, to nie mielibyśmy pieniędzy, a jeśli nie mielibyśmy pieniędzy, to mieszkalibyśmy w nieco mniej komfortowych warunkach, niż te, do jakich przywykliśmy. Dlatego staram się ignorować osoby, które mnie denerwują, bo uważam, że ich wskaźnik inteligencji jest bliski zeru. – Laufeyson zmierzwił brązowe włosy syna. – Po prostu chodzi o to, że nie można reagować w taki sposób. Co się stało, to się nie odstanie, ale następnym razem spróbuj nikogo nie bić, dobrze? 
 - Czyli… nie jesteś na mnie zły, tato? – spytał z nadzieją w głosie chłopiec. Loki nie zamierzał odpowiadać na to pytanie twierdząco. Nie ulegało wątpliwości, że takie zachowanie należało ukarać. Zwłaszcza, że sytuacje owe powtarzały się notorycznie, a same słowa, nie były w stanie dotrzeć do Jora.
- Owszem, jestem. – odparł w końcu podnosząc się do pozycji wyprostowanej. – Dlatego, przez kolejny miesiąc będziesz sprzątać wasz pokój, przejmując również zmiany Fenn i Sela.
- Ale tato! – Jor chciał wyrazić ogrom swego niezadowolenia decyzją ojca, jednak szybko zrezygnował widząc jego stanowczy wyraz twarzy.
- Wybacz, ale jakaś sprawiedliwość musi być, a sprzątając pokój przez miesiąc będziesz mieć wystarczająco dużo czasu na przemyślenie swojego zachowania, młody człowieku.
Obrażony chłopiec stracił zapał do negocjacji i bez słowa opuścił kuchnię. Loki zaś westchnął ciężko opadając na jedno z brzozowych krzeseł. Tak właśnie wyglądał niemal każdy dzień zmagania się z rosnącą przestępczością młodocianych w jego własnym domu.
Mała Fenn, która przez cały ten czas przysłuchiwała się z zainteresowaniem rozmowie, podeszła do stolika i wdrapała się na krzesło obok Lokiego. Ostrożnie ułożyła jednorożca przed sobą tak, by nie zsunął się z krawędzi, po czym spojrzała na ojca.
- Tato… a może po prostu zamówimy pizzę? – spytała z cichą nadzieją, że ominie ją jedzenie zupy. Właściwie, to wolała pałaszować gotowe dania z pobliskiego sklepu, niż te przygotowane przez niego.
Nie żeby były złe.
Czasami były po prostu niejadalne.
Laufeyson ze zrezygnowaniem uniósł głowę i skierował swój wzrok na Fenn. Właściwie, to czemu by nie, pomyślał. I tak najpewniej cała trójka udałaby, że nie chce im się jeść, a kiedy uporałby się już z posprzątaniem całego bałaganu i zaszył w swoim pokoju, oni znaleźliby ciastka na czarną godzinę, które schował w szafce nad zlewem.
- Niech będzie. – mruknął w końcu podnosząc się z krzesła. - Jaką…
Nie zdążył nawet dokończyć, gdyż zbombardowany został krzykami chłopców, którzy wbiegli do kuchni.
- Dla mnie z serem i kukurydzą!
- Ja chcę z szynką!
- A ja to bym jednak zjadła frytki… - stwierdziła po chwili mała Fenn.

***

Po obiedzie, kiedy wszyscy byli zadowoleni, prócz portfela Lokiego oczywiście, cała rodzina wyszła na spacer. Drzewa, tłumnie posadzone na pobliskich parcelach, szumiały cicho poruszane przyjemną, letnią bryzą. Pogoda była nader wspaniała. Bezchmurne, błękitne niebo. Wysoko zawieszone słońce. I akompaniament siedzących na pobliskich gałęziach ptaków sprawiał, że można było zapomnieć o wszystkich dręczących świat problemach.
Nie udało im się jednak przejść nawet stu metrów, a dzieci znów zaczęły dręczyć Laufeysona. Fenn stwierdziła, że strasznie bolą ją nóżki, więc jedynym wyjściem jest wzięcie jej na barana; Jor zażyczył sobie sowitej porcji lodów, narzekając na panującą temperaturę, a Sel dla odmiany, dostrzegając kolegów, chciał się udać na pobliski plac zabaw.
Loki nie miał pojęcia skąd te małe potworki czerpały siłę by narzekać i go zadręczać. Wystarczyło im kilka godzin snu, trochę jedzenia i potrafiły nawijać bez przerwy do późnego wieczora. Ale jedno było pewne. Nie prędko z tego wyrosną.
 Laufeyson zatrzymał się na środku chodnika próbując opanować rosnącą irytację. Czy naprawdę chciał aż tak dużo? Czy możliwość spędzenia w spokoju kilku chwil w weekendowe popołudnie, była czymś nierealnym? Z tą trójką, z którą miał do czynienia najwyraźniej było to awykonalne. Wydawało mu się nawet, że inne dzieci są znacznie spokojniejsze i grzeczniejsze od jego własnych. 
- Tatusiu! Dlaczego nie idziemy!? – Zaniepokojona Fenn chwyciła Lokiego za włosy i poczęła je ciągnąć. – Tatusiu!
Cała trójka szarpała go, ciągnęła i za wszelką cenę chciała zmusić do dalszej przechadzki. Przecież czekał sklep za rogiem, plac zabaw, lodziarnia, park. Chciały jak najszybciej dostać to, po co, tak naprawdę, wyciągnęły go na spacer.
Dlaczego Loki nie reagował?
Nie, nie była to już jedynie kwestia irytacji, czy złości.
Po prostu nie spodziewał się, że właśnie takiego dnia, jak ten, spotka najpiękniejszą istotę, jaką kiedykolwiek widział…
    
**********

Na koniec przepraszam, że przez tak długi czas nic się nie pojawiło (próbne matury, mnóstwo sprawdzianów i nauka do późnego wieczora – jasne, każde wytłumaczenie jest dobre). Może rozdział nie powala na kolana, ale mam nadzieję, że chociaż trochę wam to czekanie wynagrodziłam :)