niedziela, 1 lutego 2015

Rozdział 7: „Serce zawsze wystrychnie umysł na dudka.”

Pojawiła się po trzech miesiącach, i myśli, że jej ujdzie płazem! Nie mam dla siebie żadnego wytłumaczenia. Zaniedbałam was, wasze blogi - jestem okropnym człowiekiem, dla takich jak ja, jest pewnie specjalne miejsce w piekle. Naprawdę sądziłam, że napisanie tego rozdziału pójdzie jak z płatka, jednak wena opuściła mnie równie szybko, jak przyszła. Przez ostatnie trzy miesiące otwierałam worda, czytałam fragment, pisałam jedno zdanie, czytałam znowu, usuwałam dopisane zdanie i zamykałam program. Tak to mniej więcej wyglądało. Robiłam wszystko, byleby tylko nie musieć pisać. Robiłam i ozdabiałam koperty, malowałam obrazy, rysowałam szkice, robiłam kartki urodzinowe... nie zdążyłam chyba tylko zacząć robić na drutach. Nie wiem, czy ten rozdział jest dobry. Nie wiem nawet, czy chciałam, żeby wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej. Bohaterowie zaczeli żyć własnym życiem, na przekór mojego własnego wyobrażenia. Nie miejcie mi za złe zakończenia - nie jestem fanką ckliwych romansów, ale ten rozdział, musiał się tak skończyć. To było silniejsze ode mnie.

Enjoy.

****
Sigyn siedziała w polarowej piżamie na parapecie wielkiego owalnego okna, o które leniwie uderzały krople wody,tworząc przy tym spokojną melodię szarego poranku. Ludzie przemieszczali się pośpiesznie skryci pod kolorowymi parasolkami, zaś piętrowe czerwone autobusy zabierały niecierpliwionych pasażerów czekających pod plastikowymi zadaszeniami przystanków. W oddali malował się niewyraźny zarys wieży zegarowej, Big Bena, którego wskazówki poruszały się powoli po dużej pozłacanej tarczy, niby od niechcenia, odmierzając kolejne sekundy i minuty. A wielkie koło London Eye, mimo deszczu, przewoziło setki turystów chcących ujrzeć panoramę Londynu i uwiecznić ją na pamiątkowym zdjęciu.
Niektórzy twierdzili, że deszcz psuł całą przyjemność ze zwiedzania, jednak Howell uważała, że nadawał on Londynowi swoisty charakter. Atmosferę, jaka panowała przed wiekami, kiedy przez Tamizę przepływały wypchane po brzegi parowce, niewielkie łódki rybackie, a ulicami jeździły eleganckie dorożki zaprzężone w konie.
Howell odstawiła kubek z zimną już jasną kawą, która, tego dnia, wyjątkowo jej nie smakowała, na drewniany stoliczek stojący tuż obok. Wstała z parapetu i przeciągnęła się leniwie, spoglądając na zegar z kukułką. Wskazywał równo dziesiątą dwadzieścia.
Mieszkanie było całkiem spore. Mieściło się na strychu budynku przylegającego do teatru, dlatego kiedy Sigyn zaproponowała Kate, by zamieszkały tam razem, ta zgodziła się z radością. Nie dość, że obie nie musiały zrywać się o świcie, żeby dojechać do teatru, to jeszcze tygodniowy czynsz wychodził im nie wiele ponad 350 funtów, co było interesem życia. Co prawda zimą sprawy miały się trochę gorzej – zważywszy, że znajdował się tam tylko jeden kominek, do którego trzeba było wrzucić dużą ilość drewna, by zrobiło się, choć ciut cieplej. Dlatego obie chodziły wtedy w grubych swetrach, przeklinając.
Podłogi wyłożone były starym, ale solidnym drewnem. Podobnie było ze ścianami. Od podłogi do sufitu pięły się ciemne dębowe panele. Przestronny salon z owalnym oknem urządzony był dość skromnie. Szara kanapa, dwa bujane fotele i niewielki szklany stoliczek stały na środku pomieszczenia, po drugiej stronie, naprzeciwko okna, ustawiony był masywny, drewniany stół z krzesłami. W nieco mniejszej przestrzeni, we wschodniej części urządzono kuchnie, którą Kate nazywała pieszczotliwie „polówką”. Pewnie dlatego, że z całej kuchenki działał tylko jeden palnik, a niektóre szafki, otworzone pod niewłaściwym kątem, zdolne były zaatakować, wyrywając się z zawiasów.Łazienka była utrzymana w lepszym stanie. Zanim się wprowadziły wymieniono kafelki, wstawiono nowy prysznic, umywalkę oraz pralkę, dzięki czemu nie musiały targać prania do pobliskiej pralni.
Ostatnim miejscem była sypialnia znajdująca się w sąsiedztwie kuchni. Z okna rozciągał się widok na pobliskie bloki oraz domy, z których w okresie zimowym wydobywały się kłęby czarnego dumy dymu niezmiennie brudzącego szyby. Stało tam piętrowe łóżko, narożne biurko z dwoma krzesłami, duża szafa, wyglądem przypominająca tą, prowadzącą do Narnii, oraz niewielki telewizor ulokowany na ścianie naprzeciwko łóżka.
Kate wyszła z kuchni trzymając w jednej ręce kubek gorącej kawy, a w drugiej talerz z niezdarnie przyrządzonymi kanapkami.
Spojrzała ze zdziwieniem na Sigyn.
– Ty jeszcze w piżamie? Czemu nikt mi dzisiaj nie powiedział, że mamy piżamowy dzień? –spytałamimochodem i, popijając ciepły napój, usiadła na kanapie. 
Howellz uśmiechem wzruszyła ramionami i dołączyła do przyjaciółki.
–Nie jesteś ciekawa, z kim wczoraj rozmawiałam?
– A powinnam? –Kate zgarnęła jeden z trójkątnych kawałków pieczywa, na którym piętrzyły się trzy warstwy sera, pomidor, sałata i niezidentyfikowany obiekt typu dżem.– Nie odpowiedziałaś wczoraj na ani jedno z moich pytań, tak więc postanowiłam uszanować twoje prawo do prywatności. Nie tego chciałaś? – Odłożyła kanapkę z powrotem na talerzyk, po czym odstawiła go na szklany stolik kawowy.
– Daj spokój, przecież jesteś moją najlepszą przyjaciółką. – Sigyn szturchnęła ją w ramie. –Powiem ci wszystko, tylko przestań się na mnie złościć. Nie znoszę, kiedy się do mnie odzywasz od niechcenia.  Nie bądź taka.
Clevinger przewróciła oczami.
– Czyli jaka?
–Niewzruszona niczym góra lodowcowa! – Uśmiechnęła się promiennie do przyjaciółki. Zawsze tak do niej mówiła, kiedy ta była na nią obrażona. I zawsze działało.
Kate odwzajemniła uśmiech, ale po chwili spoważniała.
– Słuchaj, jako przyjaciółce, życzę ci jak najlepiej, dlatego po prostu wkurza mnie czasami to, jak budujesz wokół siebie istny Fort Knox, którego nikt nie może przekroczyć. Nawet ja.– Czarnowłosa westchnęła ciężko, jakby zrzuciła z barków spory ciężar. –  Zrozum, że zwyczajnie martwię się o ciebie, a ty, doskonale wiesz, czemu.
Sigyn wiedziała.
Sześć miesięcy temu spotkała kogoś, kogo uważała za cały swój świat. Było idealnie. Do momentu, w którym jej niebo runęło na ziemię, rozpadając się na tysiące kawałeczków, niczym lustro. Każda dziewczyna może czasem źle trafić, ale kiedy w przebieralni przyjaciółka zauważyła szaro zielone sińce na rękach Sigyn, coś w niej pękło.
–Rozumiem, Kate. Bez ciebie pewnie nigdy nie doszłabym do siebie, ale… – Zrobiła przerwę nie mogąc wymówić tego imienia. Sprawiało jej to zbyt wiele bólu. – Jego już nie ma. Zniknął z mojego życia i nie zamierzam popełnić drugi raz tego samego błędu. Nie mogę żyć przeszłością obawiając się, że każdy mężczyzna stąpający po ziemi jest potencjalnym… oprawcą.
– Wiem, ale nie powinnaś tak wszystkim ufać. Każdy facetpotrafi się ładnie uśmiechać, prawić komplementy i zachowywać jak prawdziwy dżentelmen. Ale to nie znaczy jeszcze, że nim jest.
Sigyn przytaknęła w milczeniu, wpatrując się w nierówności drewnianej podłogi.
To prawda. Nie każdy rycerz na białym koniu, jest rycerzem. Czasem pod srebrną zbroją ukrywa się zwykły oszust. Bandyta chcący udowodnić, że ma nad kimś władzę, nie widząc w swym postępowaniu nic złego.
– Ej.– Kate przytuliła pocieszająco przyjaciółkę. – Rozchmurz się. Nie jestem tutaj, żeby cię dołować, tylko żeby w razie potrzeby, przegonić patelnią twojego nowego chłopaka. – dodała mrugając porozumiewawczo. Obie zaśmiały się cicho.–No, a teraz gadaj. Kim jest ten twój tajemniczy wybawiciel?
– Ma na imię… Loki. Loki Laufeyson. Spotkałam go przypadkiem na ulicy jakiś tydzień temu. Pomógł mi pozbierać kartki, kiedy się potknęłam i upuściłam przez przypadek tekst sztuki.
Kate z niedowierzaniem pokręciła głową.
– Potem poszliśmy do kawiarni na ciasto i kawę, rozmawialiśmy... I to właściwie wszystko.  – Podkuliła nogi, oplotła je rękoma, a brodę oparła na kolanach. – Wczoraj do niego oddzwoniłam i zaprosiłam na kawę. Wiesz, do Royal Café. Ale od rana mam… mieszane uczucia. Wydaje mi się, że to nie był dobry pomysł. W dodatku, już na samym początku zrobiłam straszne głupstwo…–Spojrzała kątem oka na Clevinger, która pytająco uniosła brew. – Nie uwierzysz, ale… przedstawiłam mu się, jako Synthia Moore.
Czarnowłosa zakrztusiła się kawą.
– Żartujesz..? Przedstawiłaś się imieniem i nazwiskiem fikcyjnej postaci z książki? – Słysząc to, Sigyn jęknęła zażenowana.– Dobra, nie przejmuj się. Każdemu się zdarza.Coś na to zaradzimy.– Próbowała podnieść ją na duchu. – O której macie się tam spotkać?
– O piątej wieczorem.

***

 Loki zjawił się na miejscu wcześniej. Udało mu się wyprosić Madelaine – opiekunkę – by zajęła się dziećmi pod jego nieobecność, co kosztowało go całe trzydzieści funtów więcej niż zazwyczaj. Zacisnął zęby, schował dumę i przystał na owo żądanie tylko dlatego, że nie miał żadnego zastępstwa na jej miejsce.Jednak tuż po wyjściu z mieszkania zaczął się poważnie zastanawiać nad zmianami. Nie miał zamiaru tolerować tak zuchwałej osoby na tak poważnym stanowisku. Bądź, co bądź Madelaine sprawowała pieczę nad jego szkrabami, a nie chciał, żeby, o zgrozo, zaczęłybrać z kogoś takiego przykład.
Laufeyson usiadł przy stoliku wewnątrz kawiarni i zaczął się rozglądać. Royal Café tętniło życiem. Przy ciemnoszarych wypolerowanych na błysk stolikach z białymi, wykonanymi wręcz z minimalistycznym rozmachem, krzesłami siedziało sporo ludzi. Niektórzy skupieni byli na rozmowach ze znajomymi, inni spoglądali bezmyślnie w ekrany swoich telefonów, jakby znajdowało się tam coś wartego uwagi. Podłogi wyłożono mahoniowymi panelami, które kontrastowały z jasnymi kremowymi ścianami. Podłużny siwy bufet, przy którym siedziały, najprawdopodobniej, trzy koleżanki, zajmował większą część kawiarni. Za nim znajdowały się półki, a na nich wielkie szklane słoiki z całym mnóstwem ziaren kawy. Od jasnych, po ciemne, niemal czarne. Całego uroku, nadawało zawieszone nisko oświetlenie w postaci dużych żarówek, oraz cienkie zasłony związane z obu stron brązowymi wstążkami.
Osobiście nie gustował w takich miejscach, jednak, jak wywnioskował, nazwa Royal zobowiązywała. Było iście w ”królewskim” stylu.
– Czegoś pan sobie życzy? – spytała kelnerka w regulaminowym stroju z zielonym fartuszkiem. Włosy miała związane w schludny koński ogon a na jej twarzy widniał życzliwy uśmiech.– Może kawy? Ciasto? Drożdżówkę?
– Na razie dziękuję, czekam na kogoś – odparł spokojnie, na co dziewczyna skinęła i podeszła do stolika obok.
Loki spojrzał przelotnie na zegar wiszący za bufetem, tuż nad ekspresem do kawy. Wskazówki pokazywały za pięć piątą. Nie wiedział, czemu właściwie zgodził się na to spotkanie. Przecież nie miał pewności, czy Synthia w ogóle się zjawi. Może się rozmyśliła? Może zostawi go w tej przeklętej kawiarni samego, aż w końcu dojdzie do niego, że ona wcale nie przyjdzie? W końcu, nie bez powodu mówi się, że kobieta zmienną jest…
Wtedy ją zobaczył.
Synthia weszła niespiesznie i rozejrzała się po kawiarni szukając Lokiego. Włosy upięła luźno z tyłu, lecz niesforne kosmyki złotych włosów żyły własnym życiem okalając rumianą twarz. Miała na sobie stonowaną kwiatową sukienkę za kolano z jasnym skórzanym paskiem, a na to założony beżowy sweterek. W lewej ręce trzymała niewielką karmelową torebkę,która całkiem dobrze komponowała się z balerinkami w tym samym kolorze.
Kiedy zauważyła czarnowłosego uśmiechnęła się do niego promiennie i podeszła dosiadając się do stolika.
Nie spóźniłam się, prawda? – zapytała niepewnie, kładąc torebkę na kolanach.
Zazwyczaj nie miała problemów z punktualnością, ale tego dnia zupełnie straciła rachubę czasu. Kate co chwilę zawracała ją do pokoju i kazała jej się przebierać twierdząc, że strój, który ma na sobie, nie podkreśla dostatecznie tego, co powinien. Synthia miała wrażenie, że przyjaciółka była bardziej niezdecydowana od niej samej. Czuła się, jakby to Kate miała iść na spotkanie w kawiarni, a nie ona.
A jednak, była tu.
Siedziała naprzeciwko Lokiego, a on wpatrywał się w nią, jak w prawdziwe dzieło sztuki.
– Oczywiście, że nie. – Pokręcił głową, a kąciki jego ust uniosły się, kiedy dostrzegł delikatny rumieniec na twarzy Synthii.– To ja przyszedłem trochę wcześniej, bo szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, gdzie znajduje się ta kawiarnia. Nigdy wcześniej tu nie byłem.
Małe kłamstewko, które przeszło niezauważone.
Suzette miała w zwyczaju wstępować przed pracą do Royal Café po kubek gorącego espresso i croissanta, koniecznie tego z nadzieniem migdałowym. Bo, jak twierdziła, bez tych dwóch rzeczy jej życie straciłoby sens. Mimo, iż kawiarnie miała pod nosem, zdarzało jej się dzwonić do Lokiego wczesnym rankiem, prosząc, by zajechał po drodze i kupił jej to, co zawsze. Więc chcąc nie chcąc, znał Royal Café aż za dobrze. Jednak nie zmieniało to faktu, że zabrzmiało to o wiele lepiej, niż stwierdzenie w stylu „przyszedłem wcześniej, bo nie mogłem się doczekać, kiedy cię zobaczę...”.
Zaraz. Naprawdę tak pomyślałem?
–Naprawdę? – Słowa Moore wyrwały go z zamyślenia przyprawiając o mały zawał. Zabrzmiało to zupełnie jakby potrafiła czytać w myślach.  Ale nie potrafiła, prawda? – Wierz mi, lub nie, ale serwują tutaj najlepszą kawę w całym Londynie – oznajmiła z entuzjazmem. – A po za tym, nigdzie indziej nie można dostać tak świeżych croissantów z migdałami.
– Oczywiście. – Loki zaśmiał się cicho. Gdyby tylko Suzette to usłyszała. Te dwie z pewnością zostałyby dobrymi przyjaciółkami. – A właśnie – zaczął wzywając gestem kelnerkę. – jak tam sprawy w teatrze?
– Chyba dobrze. – Wygładziła jedwabny materiał sukienki. Zawsze tak robiła, kiedy się denerwowała. – W przyszłym tygodniu zaplanowana jest premiera Hamleta, więc w teatrze panuje spore zamieszanie. Jak zwykle z resztą.  
Do stolika podeszła ta sama, uśmiechnięta kelnerka. Przyjęła zamówienie, które zapisała w szarym notesiku, po czym zniknęła za ladą.
Z początku rozmowa w ogóle się nie kleiła, a im dłużej tam siedzieli, tym było gorzej. Lokiego trochę to dziwiło. Co prawda było to ich pierwsze zaplanowane spotkanie, jednak tego dnia, kiedy wpadli na siebie przez przypadek, wprost nie mogli przestać rozmawiać. Teraz starał się podtrzymywać konwersację, lecz wyglądało to bardziej jak przesłuchanie, niż dialog. Kiedy zjawiło się ich zamówienie, jedli w milczeniu, nie wymieniając między sobą ani słowa. Synthia wydawała się spięta. Zupełnie jakby nie chciała tu być.
Laufeyson odstawił filiżankę na talerzyk.
– Słuchaj… – zaczęli w tym samym momencie.
Synthia pokiwała głową na znak, żeby Loki powiedział pierwszy.
– Może pójdziemy na spacer? – Zaproponował.
– Właściwie to całkiem dobry pomysł. Tu jest strasznie… duszno.
Mimo protestów Moore, która uparła się żeby zapłacić, Loki położył na stoliku dwudziesto funtowy banknot i wyszli razem z kawiarni. Powietrze na zewnątrz było orzeźwiające. Na niebie malowały się pomarańczowe smugi, które przypominały ślady pozostawione przez pędzel artysty na jedwabnym płótnie. Słońce zakrywały wysokie apartamentowce i przeszklone biurowce, lecz jego promienie przeciskały się dzielnie przez każdą szczelinę tego betonowego lasu tworząc na ziemi powłóczyste cienie.
Synthia była na siebie wściekła.
Przez cały czas odtwarzała sobie scenkę, w której mówiła, że tak naprawdę nazywa się Sigyn Howell, a nie Synthia Moore, bohaterka romansidła, które wcisnęła jej, pewnego deszczowego dnia, Kate. Naprawdę, chciała po prostu miło spędzić ten wieczór, ale musiała wszystko popsuć. Była pewna, że Lokiemu przeszło przez myśl, że:
Primo - nie ma ochoty z nim rozmawiać.
I secundo – najchętniej wróciłaby już do domu.
– Loki… – Synthia zatrzymała się na jednym z mostków przebiegających przez Regent’s Park. Nawet nie zauważyli, kiedy się tam znaleźli. – Ja… muszę ci coś powiedzieć. Pewnie tego nie zrozumiesz, ale…
– Masz męża i trójkę dzieci? – Spojrzał na nią z tym samym uśmiechem, który miał na twarzy, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Tym, o którym nie mogła zapomnieć. – Jeżeli tak, to nie martw się, coś wymyślę. Możemy spotykać się w weekendowe wieczory, kiedy chodzi do pracy, tak, żeby nic nie podejrzewał. A dzieci? Wystarczy, że znajdziemy im opiekunkę na kilka godzin, kiedy my będziemy zajęci sobą.
 Synthia zaniosła się szczerym śmiechem. Nie miała pojęcia, że zabrzmiała aż tak poważnie.
– Nie, nie o taką rzecz mi chodziło – wydusiła w końcu, gdy przestała się śmiać. – Ja… nie powiedziałam ci całej prawdy. Nie jestem tą osobą, za którą się podałam. – Spuściła wzrok. Tak ciężko było jej wypowiedzieć te słowa. – Tak naprawdę… ja… nazywam się Sigyn Howell.
Loki nie wydał się specjalnie zdziwiony.
– Jeżeli nie jesteś seryjną morderczynią, ani terrorystką, to nie widzę w tym nic złego. – Oparł się o drewnianą balustradę. – Każdy z nas skrywa w sobie tajemnice, którymi nie chce się z nikim dzielić. A skoro mnie okłamałaś, to musiałaś mieć jakiś powód, który uznałaś za słuszny, by to zrobić.
– Po prostu… nie miałam zbyt dobrych doświadczeń… – Sigyn przerwała, zdając sobie sprawę, jak niedorzecznie to brzmi. Wbiła spojrzenie w czubki butów, na których osiadły małe kamyszki. – Nie wiem, czemu ci to w ogóle mówię…  Przecież ledwo się znamy.
Laufeyson podszedł do niej i uniósł delikatnie jej brodę. Dopiero teraz zauważył, że w błękitnych tęczówkach kryły się złote drobinki, które wyglądem przypominały gwiazdozbiór na tle letniego nieba.
– To prawda, nie znamy się za dobrze i nie wiem, co złego cię spotkało, ale jedno mogę ci obiecać. – Nachylił się lekko tak, by twarz Sigyn znajdowała się blisko jego. – Nigdy cię nie skrzywdzę. – wyszeptał, po czym pocałował ją delikatnie w policzek.