Wróciłam z Poznania - i tak, od dzisiaj, po mału będe nadrabiać zaległości i pisać kolejny rozdział. Jest mi strasznie głupio, że tak wszystko "odwlekam", że nie wiem, jak mam was przepraszać - po prostu nie chcę, żebyście mieli wrażenie, że was ignoruję, bo tak nie jest... Zwyczajnie zdarza się (w moim przypadku dość często), że los podkłada spore kłody pod nogi. Kiedy myślałam, że wszystko będzie szło już z górki, okazało się, że strasznie się myliłam. Wyobraźcie sobie czwartkowy wieczór, taki niczym się nie wyróżniający. Oglądacie sobie spokojnie telewizję, czytacie książkę, kiedy nagle słyszycie niepokojące hałasy z góry - jako, że sąsiad do "spokojnych" nie należy, nie przejełam się zbytnio - a potem dochodzi do waszych uszu ten straszny odgłos kapiącej wody. W pierwszej chwili, myślicie, że wam się przesłyszało... Kiedy ten natrętny odgłos się nasila, podażacie za jego źródłem i okazuje się, że z sufitu kapie wam już spory strumyczek wody... Myślałam, że dostanę zawału. W ciągu nastepnych kilku minut, niewielkie kapanie przerodziło się w ulewny deszcz - nie starczało mi garnków i misek, żeby to wszystko zbierać... A kiedy zaczęło kapać w kuchni spanikowana zadzwoniłam do rodziców błagając, żeby wrócili do domu, bo zalewa mieszkanie... Całej reszty łatwo się domyślić - spółdzielnia zakręciła wodę w pionie, co by nas bardziej nie zalało, załatali rurę od wyrwanego junkersa, a potem kilka sąsiadek pomagało zbierać wodę z podółg i mebli. Uratował się jedynie duży pokój, do którego wynosiłam w biegu książki. Moje centrum dowodzenia jest jeszcze nie zdatne do użytku - znaczy się, komputer ocalał, bo stał na podwyższeniu i drogi do niego bronił bohaterski czerwony dywanik, któremu jestem wdzięczna - ale cała reszta jest jeszcze wilgotna i jak na razie rezyduję w jedynym suchym pomieszczeniu wraz ze stosami moich książek, a jedynym źródłem komunikacji ze światem zewnętrznym jest stary laptop, który dotychczas służył mi tylko jako maszyna do pisania... Pozostaje mi tylko wziąć się w garść, nie narzekać i nie zawieść was tym razem!
czwartek, 23 października 2014
czwartek, 2 października 2014
Rozdział 6: „Nieoczekiwane przypadki w życiu częstsze są niż oczekiwane.”
Na wstępie pozwólcie, że przeproszę za długą nieobecność. Z
początku chodziło o sam wyjazd, ale później, zaczęłam mieć wątpliwości do
samego opowiadania. Zwiedzając Londyn i spoglądając na wszystko z piętrowego
czerwonego autobusu, zaczęłam rozumieć, że nawet w połowie nie jestem w stanie
ująć słowami panującego tam klimatu. Po powrocie zmusiałam się, żeby usiąść i
zacząć pisać. Szło mi opornie, zupełnie jakbym miała do wykonania coś, czego
nie lubię (a przecież nie tak miało być!). Dopiero po jakichś 600
słowach nastąpił przełom - taki przełom, że do drugiej w nocy siedziałam, nie
mogą odlepić się od komputera, bo bałam się, że jeśli wszystkiego nie spiszę,
to mi gdzieś ucieknie. W każdym razie oto jest, najdłuższy rozdział w mojej
krótkiej karierze. Według mnie, mógłby być dużo lepszy, ale ocenę pozostawię
wam, drodzy czytelnicy. Pragnę również podziękować za AŻ 6 tysięcy wyświetleń!
Kiedy w mojej głowie kiełkował dopiero pomysł na to opowiadanie, to nie
sądziłam, że znajdzie się tyle osób, chętnych by je czytać :) Niestety, to
nie koniec moich rozjazdów, bo jutro czeka mnie jeszcze podróż do Poznania, ale
przysięgam, na brodę Odyna, że po powrocie niezwłocznie zacznę
nadrabiać zaległości na waszych blogach! Mam cichą nadzieję, że mi
wybaczycie...
***
W przerwie między późno popołudniowym a
wieczornym spektaklem Sigyn udało się wymknąć do niewielkiej garderoby za
kulisami. Ignorując panujący tam bałagan w postaci porozrzucanych kostiumów z
różnych epok, peruk, pudrów i cieni, usiadła na jedynym wolnym krześle i
przystawiła je do toaletki z trzema lustrami. Odsunęła prawą ręką materiały do
charakteryzacji i położyła przed sobą zmięty kawałek papieru i telefon.
Wystarczyło wybrać numer i zadzwonić. Coś jednak sprawiało, że czynność ta
wydawała się Howell niezwykle trudna.
Przecież
już to ustaliłaś! –Zganiła się w myślach potrząsając głową. – Zadzwonisz do
niego i… no właśnie, co? Powiesz, że po tygodniu stwierdziłaś, że jednak miło
by było się odezwać i spytać, co słychać?
Spuściła głowę przyglądając się nierównością
malującym się na aksamitnej, bordowej sukni, w którą była ubrana. Nigdy nie
uważała się za nieśmiałą dziewczynę; wręcz przeciwnie. Odkąd tylko sięgała
pamięcią, zawsze była bardzo otwartą osobą; miała dużo znajomych i kilku
naprawdę dobrych przyjaciół, na których mogła liczyć w każdej sytuacji. Jeśli
ktoś rozpoczynał dyskusję na temat, o którym nie miał zielonego pojęcia,
chętnie rozwiewała wszystkie wątpliwości –
ale nigdy z nikogo nie drwiła. Uwielbiała wychodzić z inicjatywą, gdy w grę
wchodził teatr, wszelkiego rodzaju improwizacje, czy spektakle dla dzieci z
pobliskiej szkoły. Jednym słowem, zawsze było jej pełno, a ludzie dostrzegali i
doceniali jej zaangażowanie i pewność siebie.
Jednak, gdy prostowała ten niepozorny
kawałek kartki, jakaś dziwna siła sprawiała, że trzęsły jej się dłonie, a serce
obijało się niespokojnie o żebra, jakby lada chwila miało wyskoczyć i rzucić
się do szaleńczej ucieczki.
Ostatni raz Sigyn czuła coś podobnego, kiedy
czekała za kulisami na swój pierwszy występ przed prawdziwą publicznością.
– Daj spokój – mruknęła spoglądając w
lustro. Blond loki spływały swobodnie na okalając ramiona i plecy. Tylko
przednie pasma upięła lekko z tyłu głowy, by wyeksponować kości policzkowe i
pracę wykonaną przez charakteryzatorkę. – Przecież to nie jest żaden egzamin,
ani tym bardziej rozmowa o pracę – starała się bezskutecznie uspokoić, co tylko
pogarszało sytuację.
Trzymając telefon w ręku westchnęła ciężko.
„Kate
ma rację. Sama stwarzasz sobie problemy tam, gdzie ich nie ma, panno Howell.”
Bo co u licha trudnego było w wystukaniu
numeru i wciśnięciu zielonej słuchawki? W teorii zupełnie nic, ale w praktyce
miało się to już zupełnie inaczej. Sigyn wzięła głęboki oddech i stwierdziła,
że jeśli Loki jej nie pozna, to zawsze może powiedzieć, że zwyczajnie pomyliła
numer.
***
Po tym, jak Loki odwiózł Suzette
do domu, zajechał do szkoły odebrać dzieci. Te, uradowane jego widokiem,
wyściskały go i dopiero po dłuższej chwili zgodziły się wsiąść do samochodu.
Przez całą drogę wnętrze pojazdu wypełniały radosne głosy. Fenn chwaliła się że
jej rysunek tak spodobał się pani wychowawczyni, że ta powiesiła go na tablicy.
Jor z dumą powtarzał, że przez cały dzień nie zdarzyło mu się nikogo uderzyć. A
Sel? Sel z niesłabnącym entuzjazmem opowiadał o niesamowicie smacznym obiedzie
w szkolnej stołówce.
Słuchając tego, na ustach
czarnowłosego pojawił się uśmiech. Dla innych było to tylko zwykłe, irytujące
dziecięce zawodzenie o wszystkim i o niczym, ale nie dla Lokiego. On cieszył
się, że nie musi wracać w ciszy do pustego domu, w którym powitałoby go jedynie
miarowe tykanie zegara zawieszonego na przeciwległej ścianie. Cieszył się, że tych
kilka lat temu, tak zupełnie niespodziewanie, pojawiły się w jego życiu - bo
uważał, że nawet w połowie nie zasługiwał na takie szczęście, jakim były
dzieci.
– To co,
powiecie tacie, kiedy zaczynacie wakacje? – Loki spojrzał we
wsteczne lusterko. Doskonale wiedział, że cała trójka, od ponad miesiąca,
odliczała z niecierpliwością każdy dzień, do zaznaczonego wielkim, czerwonym
kółkiem dwudziestego trzeciego lipca.
– Przecież wiesz, że
w tą środę! – oznajmiła radośnie Fenn,
a chłopcy jej zawtórowali.
– Naprawdę? – Laufeyson udał zdziwienie. –A myślałem, że dopiero za dwa tygodnie…
– Tato! – Dziewczynka pokręciła głową śmiejąc
się. – Gdybyśmy cały czas siedzieli w
szkole, to nauczyciele nie mieliby nam co zadawać!
– Po za tym – wciął się Jor. –Też należy nam się odpoczynek!
– A możemy pojechać w
czwartek do dziadków? – spytał cicho
Sel podpierając głowę o plecak leżący na kolanach.
Loki odwrócił się do tyłu i spojrzał na
dzieci.
–Zrobimy tak. Jeśli
wszyscy będziecie chcieli, to zawiozę was do dziadków na tydzień, ale pod
jednym warunkiem – czarnowłosy
specjalnie zrobił przerwę, by zwrócić na siebie całą uwagę milusińskich –Żadnych, ale to ŻADNYCH telefonów po
dziewiętnastej odnośnie bajek na dobranoc, tylko ważne sprawy, rozumiemy się?
Jor i Sel kiwnęli głową, tylko mała Fenn
zmarkotniała.
– Ale tatusiu... Ja
nie umiem zasnąć bez bajki na dobranoc…
– Bo dziecko jesteś!– rzucił Jor, po czym szturchnął brata w
ramię i obaj zaczęli cicho chichotać. Loki chrząknął znacząco dając im do
zrozumienia, że nie będzie tolerować takiego zachowania względem siostry. To
wystarczyło by chłopcy zamilkli spuszczając głowy w akcie skruchy.
– Słońce, przecież
wiesz, że babcia zna dużo więcej bajek niż tata i na pewno chętnie ci jakąś
opowie, jeśli tylko ładnie poprosisz –
powiedział łagodnie Laufeyson, skręcając na parking przed domem.
Dziewczynka jednak nie wydała się przekonana
jego słowami. Może i babcia znała dużo bajek, ale według niej, żadna nie była
tak fajna jak te, które każdego wieczoru opowiadał jej tata. W szczególności
upodobała sobie tą o księżniczce zamienionej w jaskółkę, którą wspólnie
wymyślili, więc babcia nie mogła jej znać. Po za tym, nigdy nie cieszyła się
tak bardzo z wizyt u dziadków, jak Jor i Sel. Owszem, lubiła spędzać czas w
dużym ogrodzie na tyłach ich dużego domu, ale, gdyby to od niej zależało,
wolałaby nigdzie nie jechać.
Bała
się, że któregoś dnia tata zostawi ich tak samo, jak mama…
– Dobrze – odpowiedziała cicho Fenn, kiedy Loki
zatrzymał samochód na jednym z wolnych miejsc parkingowych – ale obiecujesz, że opowiesz mi dzisiaj przed snem bajkę o
księżniczce jaskółce, tato?
– Obiecuję,
cukiereczku.
Zaraz po wejściu do mieszkania, Loki zagonił
dzieci do nauki, wiedząc, że w niedziele nie będzie im się chciało robić
zupełnie nic – jak to z dziećmi bywało. Po kilku minutach jęków niezadowolenia
i nieudanych próbach negocjacji, wszyscy pomaszerowali do pokoju niczym do
istnej sali tortur.
Z tą tylko małą różnicą, że zamiast
mrożących krew w żyłach tortur, czekały na nich zadania z matematyki i
wypracowania z angielskiego.
Laufeyson czując znużenie poszedł prosto do
kuchni. Zagotował wodę i zalał kawę w białym, ceramicznym kubku z napisem „World’s best daddy!” który dostał na
urodziny od swoich latorośli. Za każdym razem, kiedy na niego patrzył,
mimowolnie się uśmiechał. Powtarzał, że nie muszą mu nic kupować, że wystarczy
zwyczajna laurka od serca, ale Fenn uparła się i razem z braćmi złożyli się na
mały prezent.
– Ciekawe, co z nich
wyrośnie – powiedział cicho do siebie
upijając łyk czarnej kawy.
Niedane było mu jednak odpocząć, bo chwilę
później w pomieszczeniu rozległ się dźwięk telefonu. Loki podniósł leżącą na stole
komórkę i ze zdziwieniem spojrzał na ekran, na którym uporczywie wyświetlał się
nieznany numer. Nigdy nie dostawał anonimowych telefonów, a jeśli już, to byli
to najczęściej natrętni akwizytorzy próbujący wcisnąć mu jakąś diabelnie „opłacalną” ofertę, wręcz nie do
odrzucenia. Najzabawniej robiło się, kiedy z oburzeniem nie mogli zrozumieć,
dlaczego Laufeyson nie chce kupić zestawu kuchennych noży w promocyjnej cenie!
Zazwyczaj po prostu się rozłączał, a kiedy był naprawdę poirytowany,
odpowiadał, że chętnie zakupi owe noże i pytał, czy nadają się do ćwiartowania ludzkiego
ciała.
Wzruszył ze zrezygnowaniem ramionami i
nacisnął zieloną słuchawkę.
– Laufeyson, słucham?
Po drugiej stronie przez dłuższą chwilę
panowała cisza. Zupełnie jakby rozmówca zawahał się, czy aby na pewno zadzwonił
pod właściwy numer.
– Halo? – Powtórzył zniecierpliwionym tonem,
dając do zrozumienia, że nie ma zamiaru marnować czasu.
– Witam, tu Si…
Synthia Moore – odparł znajomy głos
po drugiej stronie. – Ja… Nawet nie
wiem, czy mnie pan pamięta i pewnie w dodatku przeszkadzam, ale chciałam dać
znać, bo w końcu obiecałam, że się odezwę… Loki.
Laufeyson nie bardzo wiedział,
jak odpowiedzieć. Tego się po prostu nie spodziewał. Był gotów zbyć natrętnego
rozmówcę, który miał mu wciskać filtr do wody, albo zestaw garnków ze stali
nierdzewnej. Natomiast TO było dla niego całkowitym zaskoczeniem. Od ponad
tygodnia, z dnia na dzień tracił nadzieję, że ta niezwykła dziewczyna, którą
przypadkowo spotkał, odezwie się do niego. Nie chciał się do tego przyznać, ale
ucieszył się słysząc jej ciepły, łagodny głos.
– Nie, nie
przeszkadzasz Synthio. Właściwie to… nie sądziłem, że oddzwonisz – przyznał wstając od stołu. – Wyglądałaś na dość… zaniepokojoną
tamtym telefonem – dodał kierując się
w stronę salonu.
– Może troszkę… – Moore na chwile zamilkła. –
Naprawdę chciałam zadzwonić wcześniej, ale mieliśmy dużo pracy z tym
przedstawieniem teatralnym i…
– Nie przejmuj się.
– Wiem, że cała ta
moja „ucieczka” była… nietaktowna,
ale w teatrze pojawiły się pewne… problemy i musiałam uspokoić sytuację. Nie
oczekuję, że zrozumiesz… W każdym razie, chciałam spytać, czy dałbyś się
zaprosić na kawę. Znaczy… w ramach przeprosin oczywiście!
Loki uśmiechnął się pod nosem słysząc
zakłopotany głos Synthii.
– Czemu nie? – odparł pogodnie. – Na kawę
zawsze dam się namówić.
– To może jutro o piątej wieczorem w Royal Cafe?
– Zgoda.
Usłyszał szum i czyiś niezadowolony głos w
tle. Moore odsunęła telefon od ucha i ściszonym głosem odkrzyknęła:
– Chwila, już idę
Kate! – Przystawiła komórkę z
powrotem, żeby było ją dobrze słychać, po czym dodała radośnie: – W takim razie, do zobaczenia jutro… Loki.
Laufeyson nie zdążył odpowiedzieć.
W słuchawce rozlegał się tylko dźwięk
zakończonego nagle połączenia. Zablokował telefon i schował go do prawej
kieszeni czarnych spodni. Nadal był zdziwiony i mimo tego, że jakaś mała
cząstka niego, cieszyła się, nie miał zamiaru się do tego przyznać.
Przynajmniej na razie.
– Z kim rozmawiałeś tato?
Słysząc cichutki głos Fenn za swoimi
plecami, Loki niemal podskoczył. Zupełnie jakby został przyłapany na jakiejś
kradzieży, czy Bóg wie, na czym. Odwrócił się do córki i przykucnął siląc się
na uśmiech, który nie zdradzałby, że się cieszy, jako, że wcale się nie
cieszył.
– Z nikim księżniczko – odparł szybko
wiedząc, że nie powinien jeszcze o niczym mówić córce. Nie chciał robić jej
złudnych nadziei, zwłaszcza, iż to było tylko zwyczajne spotkanie na kawę. Nic
ponad to. – Skończyłaś już odrabiać lekcje?
– Tak jakby… – Dziewczynka zmarkotniała
wyciągając przed siebie zeszyt ćwiczeń z matematyki. – Nie umiałam zrobić tego
zadania, o tutaj! – Pokazała paluszkiem zadanie z gwiazdką.
Loki wziął od Fenn zeszyt i przeczytał treść
zadania:
Sarah
miała pięć jabłek. Mama dała jej dwa jabłka. Przed wyjściem z domu Sarah dała
jabłko swojemu bratu. W drodze do szkoły Sarah zgubiła dwa jabłka, a w szkole
okazało się, że jej kolega, John ma dwa razy więcej jabłek. Ile jabłek ma John?
– Rany – spojrzał na córkę nie kryjąc
zdziwienia. – To wy już takie rzeczy przerabiacie?
– Nie… Pani widziała, że za szybko robiłam
zadania na lekcji i dała mi to, dodatkowe. Ale tamte były proste, a tego nie
mogę zrozumieć! – powiedziała z wyrzutem siadając na dywanie. Nie lubiła, kiedy
coś wydawało się łatwe, a po chwili okazywało się tak zawiłe, że gubiła się
gdzieś w połowie.
Czarnowłosy wyciągnął rękę i pogłaskał córkę
po głowie.
– Spokojnie, tata ci wszystko zaraz
wytłumaczy i rozwiążesz zadanie. – Poszedł do kuchni i wrócił niosąc ze sobą
stertę talerzy. Usiadł przed Fenn zostawiając miejsce na wizualizację zadania i
klasnął w ręce. – Dobrze, teraz patrz i słuchaj uważnie. Wyobraź sobie, że to
są jabłka. – Położył pięć talerzy obok
siebie. – To jest tych pięć jabłek, które już masz. Wiem, że lubisz owoce, więc
daję ci jeszcze dwa jabłka. – Dostawił kolejne dwa talerze. – Czyli masz już aż
siedem jabłek. Ale, że bardzo lubisz Sela, oddajesz mu jedno ze swoich jabłek i
zostaje ci już tylko sześć jabłek. – Zabrał jeden talerz i odstawił go na bok. –
Idąc do szkoły nie dopięłaś plecaczka i wyleciały ci z niego dwa jabłka… –
odstawił kolejne dwa talerze. – Więc teraz masz?
– Cztery jabłka – odpowiedziała z powagą.
– Dobrze – pochwalił Fenn. – W szkole
okazuje się, że twoja koleżanka Lilly ma dwa razy więcej jabłek. – Loki
dostawił jeszcze cztery talerze. – Ile jabłek ma Lilly?
– Osiem! – krzyknęła z radością dziewczynka.
– Lilly ma osiem jabłek!
– Widzisz, jaka jesteś mądra?
– Jakby wszystkie zadania były tak opisane,
to bym od razu wiedziała! – zerwała się z dywanu, chwytając w pośpiechu zeszyt
ćwiczeń i pobiegła do pokoju chcąc zapisać rozwiązanie. – Dziękuję tatusiu!
– Tylko w odpowiedzi napisz John, a nie
Lilly! – zawołał za nią z uśmiechem.
***
Wieczorem Loki przygotował tosty z serem na
kolację, jako, że była to najszybsza możliwa rzecz do przygotowania. Cała
czwórka rozmawiała jeszcze długo po zjedzeniu ostatniego kawałka. Dzieci
dzieliły się swoimi planami na wakacje, a Laufeyson słuchał z zainteresowaniem.
Nie miał pojęcia, skąd one biorą tyle pomysłów. Fenn chciała jechać nad morze a
Jor miał zamiar obejrzeć na żywo mecz jednej ze swoich ulubionych drużyn
piłkarskich. Jedynie Sel nie miał sprecyzowanego celu podróży. W zasadzie, to
zgadzał się na każdy pomysł, byleby odwiedzić muzeum rysunku, które mieli
praktycznie pod nosem no i oczywiście muzeum figur woskowych Madame Tussauds – zawsze
chciał mieć zdjęcie z kimś znanym!
Około dwudziestej pierwszej Loki kazał
dzieciom iść się wykąpać i spać, mówiąc, że jutro dokończą rozmowę. Znów
zaczęły się narzekania, że mają tyle do powiedzenia, a rano już zapomną.
Czarnowłosy z powagą oznajmił, iż jeśli nie zobaczy wszystkich za pół godziny w
łóżkach, to nie będą już mieli, o czym rozmawiać. Dzieci nie miały zamiaru
spędzić całych wakacji w domu, więc postanowiły posłuchać. Przepychając się,
pobiegły do pokoju szykować się do kąpieli.
Laufeyson przeczesał ręką włosy, po czym
poszedł do swojego pokoju. Przysiadł na rogu łóżka i z niechęcią wyciągnął telefon.
Nikomu nie obiecywał, że oddzwoni do Thora, więc w zasadzie, mógłby uniknąć tej
nieprzyjemności, jaką była rozmowa z tym blond wielkoludem. Z drugiej strony
nie dowiedziałby się, czemu ten do niego zadzwonił. Może Odyn w końcu kopnął w
kalendarz, albo zmądrzał i wydziedziczył Thora zostawiając go na lodzie tak
samo, jak to zrobił jemu?
Loki po prostu musiał się dowiedzieć.
Otworzył spis kontaktów i wybrał pierwszy zapisany na literę T. Wciskając
zieloną słuchawkę poczuł, że będzie żałować, ale nie było już odwrotu. Po kilku
sygnałach w słuchawce rozległ się ten sam znienawidzony, radosny głos, którego
Loki miał nadzieję, już nigdy nie usłyszeć.
– Bracie! Jak dobrze, że oddzwoniłeś! Dzieciaki
przekazały ci, że dzwoniłem?
Na
moje nieszczęście niestety, ale tak – mruknął
w myślach.
– Tak – Czarnowłosy silił się, by brzmieć w
miarę przyjaźnie, a w głębi duszy, chciał rzucić telefonem o ścianę i dla
pewności wrzucić go jeszcze do Tamizy. – Słuchaj, powiem od razu, nie
oddzwoniłem do ciebie po to, żeby powspominać stare czasy. Mówiłeś, że to PILNA
SPRAWA, więc słucham. O co chodzi?
– Nic się nie zmieniłeś bracie – Thor nieco
posmutniał, co było dość… dziwne. – Dalej nie mogę zrozumieć, dlaczego stałeś
się taki oschły.
Oschły?
Ja oschły? Po prostu cię nie znoszę, to wszystko.
Tak
ciężko jest ci to zrozumieć?
– Niektórzy są tacy po prostu z natury –
odparł chłodno Laufeyson. – Mów w końcu, o co chodzi, bo jestem już zmęczony i
nie mam zamiaru wysłuchiwać, jaki to ja nie jestem zły i okropny, bo to wiedzą
już chyba wszyscy.
– Właściwie to nie jest sprawa na telefon…
– No proszę, najpierw wydzwaniasz i mówisz,
że to pilne, a teraz nagle „to nie jest
sprawa na telefon”? Czy ty w ogóle jesteś poważny? Jeśli tak załatwiasz
wszystkie sprawy w The Asgardian to
nie dziwota, że macie problemy finansowe. – Loki powoli zaczął tracić
cierpliwość. Nie znosił, kiedy Thor nie potrzebnie robił z igły widły. – Stary
poczciwy Odyn postanowił zrobić wszystkim przysługę i w końcu wącha kwiatki od
spodu, czy może zwyczajnie dorósł do decyzji, żeby odciąć cię od życiodajnego
źródełka?
– To mnie zraniłeś bracie… – powiedział
Odinson udając, że bierze każde jego słowo na poważnie, czego właściwie nigdy
nie robił. Tak przynajmniej wydawało się Lokiemu. – Nie chodzi o ojca, ani o
mnie. No może nie tak zupełnie… – Thor zamilkł na chwilę. – Po prostu chciałbym
się z tobą spotkać i porozmawiać w cztery oczy.
– Mowy nie ma. – Czarnowłosy wyrzucił te
słowa niemal z odrazą. – Chyba sobie żarty stroisz. Rozumiem, że masz problemy
i bardzo mi z tego powodu przykro, ale nie mam najmniejszego zamiaru użalać się
nad tobą, a już tym bardziej ci doradzać, rozumiesz? Czy mam ci to jeszcze wytłumaczyć,
dla jasności, w rdzennym narzeczu suahili?
Po drugiej stronie zapadła długa cisza.
Loki wywrócił oczami.
Nigdy nie potrafił zrozumieć Thora. Ten
blond wielkolud dostał od losu wszystko, włącznie z gazetą stworzoną przed
Odyna i jego uwagą. Wszystko to, czego tak bardzo kiedyś pragnął Loki. To, na
co pracował wytrwale latami. Nie dało się ukryć, że czuł zazdrość, lecz z
biegiem czasu przerodziła się ona w cichą niechęć do Thora i wszystkiego, co
było z nim związane. Laufeyson z wytrwałością unikał z nim wszelkich kontaktów.
A
potem w jego życiu pojawiły się dzieci i odczarowały jego zaklęte zazdrością
serce.
– Dobra, spotkam się z tobą. – Poddał się w
końcu nie mogąc znieść ciszy, w której dało się usłyszeć nieme błaganie. – Tylko
nie myśl sobie, że ci w jakikolwiek sposób pomogę.
– Dziękuję, bracie Loki! – Thor zaśmiał się
donośnie, najwyraźniej nie dosłysząc drugiej części wypowiedzi. – Odpowiada ci
niedziela?
– Niech będzie. Gdzie?
– W domu rodziców.
Tego tylko brakowało.
Każda chwila tam spędzona dłużyła się
niemiłosiernie, zwłaszcza, jeśli w pobliżu znajdował się ten stary piernik,
który narzekał na wszystko i wszystkich. Chociaż, jeśli wierzyć wykrzykiwanym przez
niego obelgom, kiedy Laufeyson rozmawiał z Friggą, bardzo mu się poprawiło od
czasu, kiedy opuścił rodzinne gniazdo.
– Zgoda – wykrztusił niechętnie Loki.
– Niedziela, w domu rodziców – powtórzył Odinson,
jakby bojąc się, że brat już zapomniał. – Tylko nie zapomnij zabrać swoich
szkrabów, na pewno się ucieszą! – dodał mimochodem rozłączając się.
– Świetnie, już się doczekać nie mogę… – mruknął
z udawanym entuzjazmem sam do siebie. Odłożył telefon na szafkę nocną i opadł
na łóżko. Miękki materac to było to, czego po ciężkim dniu, potrzebował każdy
pracujący ojciec trójki dzieci. Loki niemal czuł jak każdy spięty mięsień w
jego ciele rozluźnia się, a cała złość, która kumulowała się w nim od rana,
znika. Prawie zatopił się w słodkim śnie, kiedy usłyszał, jak drzwi od jego
pokoju uchylają się.
– Tatusiu, śpisz? – spytała cichutko Fenn,
tuląc do siebie łaciatego jednorożca.
– A czy tatuś wygląda jakby spał? – Loki
podniósł się do pozycji siedzącej i spojrzał z uśmiechem na córkę. Ta pokręciła
przecząco głową, po czym z radością wskoczyła na łóżko i usadowiła się obok
niego.
– No proszę, a czemuż to moja mała
księżniczka jeszcze nie śpi?
– Bo obiecałeś, że opowiesz mi bajkę o
księżniczce jaskółce!
– Nie odpuścisz biednemu tatusiowi, co?
Dziewczynka świdrowała go wzrokiem małego
mordercy, aż w końcu Loki ustąpił. Usiadł wygodnie na łóżku, a Fenn poprawiła
poduszki pod plecami i przykryła się kołdrą.
– Dobrze. Więc…
Dawno
temu, w królestwie, którego nazwy już nikt nie pamięta, żyła piękna księżniczka
o szmaragdowych oczach i długich, kruczoczarnych włosach. Była jedyną i zarazem
najukochańszą córką króla Lanthosa. Gdy przyszła na świat, wszyscy, bez wyjątku,
radowali się i świętowali uważając jej narodziny, za dar od losu.
Myślano,
że szczęście będzie trwać wiecznie.
Nie
wiedzieli jednak, jak bardzo się mylili.
Wkrótce
po narodzinach księżniczki, królowa zapadła na nieznaną nikomu chorobę i
odeszła pozostawiając dziecko pod opieką ukochanego męża. Król Lanthos nie
potrafił jednak pogodzić się ze stratą. W jego sercu zakiełkował smutek tak
ogromny, że nikt nie był w stanie go pojąć.
Zrozpaczony
udał się do wiedźmy Elandry mieszkającej na odludziu otoczonym lasami, by
prosić ją o przysługę. Ludzie mówili o niej różnie, jednym pomagała i koiła ich
cierpienia, innych zaś pogrążała w żalu większym, niż mogli to sobie wyobrazić.
Jednak zastając w chacie starą i zniedołężniałą kobietę, król zwątpił. Poprosił,
by ta zwróciła mu żonę, lecz Elandra odparła ze smutkiem, że nie jest w stanie
przywrócić do życia nikogo, nawet kogoś tak kochanego przez poddanych, jak
królowa.
Lanthos
w swej złości nakrzyczał na wiedźmę i zniszczył wszystko, co miała w swej skromnej
chacie. Staruszka milczała spoglądając z żalem, nie na króla, lecz człowieka
wyniszczonego rozpaczą. Smutek pochłonął go do tego stopnia, iż zapomniał
zupełnie o szczęściu, jakie pozostawiła po sobie królowa – małej księżniczce
imieniem Estetia; co oznaczało w pra starym języku jaskółkę.
Gdy
król opuścił zniszczoną chatę wiedźmy, ta pozbierała wszystko, co się jeszcze
nadawało i sporządziła magiczne zaklęcie. Wiedziała, że zmiana, która zaszła w
Lanthosie, nie była zależna od niego, lecz nie potrafiła wybaczyć tego, co
zrobił.
Pod
osłoną nocy zakradła się do zamku i odnalazła zawiniątko w jednej z królewskich
komnat. Dziecko przyglądało się jej z zaskoczeniem i wyciągało ku niej swoje
malutkie rączki. Przez chwilę wiedźma przyglądała się dziewczynce z uśmiechem.
Położyła schorowaną rękę na jej główce i wypowiedziała zaklęcie:
„W
dniu swych siedemnastych urodzin, opuszczając zamek, zmieniać się będziesz w
jaskółkę do póty, do póki prawdziwej miłości nie zaznasz…”
Zaniepokojony
król słysząc hałas wbiegł do pokoju dziewczynki i widząc czarownicę, przy jej
łóżeczku, chwycił stojący na stojaku miecz i ze złością począł jej grozić.
Widząc, że wiedźma nie reaguje, odepchnął ją i zawołał straż. Kiedy ją
wyprowadzano, Elandra uśmiechała się – lecz nie był to uśmiech przepełniony
triumfem, a smutkiem.
Od
tamtego dnia, księżniczka Estetia przebywała zamknięta pod kluczem, w
najwyższej wieży zamku. Zupełnie jak rzadki okaz egzotycznego ptaka,
zamkniętego w małej klatce, ku uciesze cudzych oczu.
Z roku
na rok rosła, a jej ciekawość świata stawała się coraz większa. Zatrudniona
przez króla guwernantka, nie potrafiła odpowiadać na pytania Estetii.
Dziewczynka chciała wiedzieć, dlaczego niebo było tak niebieskie, dlaczego
trawa nie rosła w zamku, tylko na zewnątrz, a przede wszystkim, dlaczego nie
mogła wychodzić z wieży. Tak bardzo chciała biegać po zboczach łąk, które
widziała z okna.
Chciała
po prostu żyć i cieszyć się.
W dniu
swoich siedemnastych urodzin zdobyła się na odwagę, by spytać ojca o pozwolenie.
Ten słysząc prośbę, bez odpowiedzi odesłał Estetię z powrotem do wieży. Król
uważał, że robi to dla jej własnego dobra, lecz nie wiedział, jak bardzo zranił
tym córkę. Dziewczynka długo płakała kryjąc głowę w puchowej poduszce, aż w
końcu znużona zasnęła.
Śniło
jej się, że lata.
Przecinała
letnie powietrze nad królestwem i zmierza, ku wysokim drzewom nieopodal łąki,
którą każdego dnia dostrzegała z okna wieży.
Estetia
obudziła się późnym wieczorem, gdy cały zamek spowity był w ciemnościach.
Podeszła cichutko do drzwi i przyłożyła do nich ucho, lecz nic nie usłyszała.
Wyciągnęła rękę i chwytając za srebrną klamkę, bez wysiłku otworzyła je. Najwyraźniej
jeden ze strażników zapomniał je zakluczyć, gdy zrozpaczona wbiegła do
pomieszczenia.
Najciszej
jak umiała zeszła po krętych schodach i udała się wprost na dziedziniec. Gdy
jej stopa dotknęła zimnej trawy, a chłodny wiatr rozwiał jej długie, czarne
włosy –
poczuła się wolna. Zamknęła oczy, a kiedy
już je otworzyła, unosiła się w powietrzu.
Zupełnie
jak ptaki, które obserwowała z pierwszym wschodem słońca.
Odtąd
każdego dnia wymykała się z zamku, łamiąc zakaz ojca. Obserwowała zwykłych
ludzi i starała się zrozumieć trapiące ich problemy. Zwiedzała miejsca, o
których nawet nie śniła, a co najważniejsze – odnalazła
utraconą radość.
Lecz
któregoś wiosennego dnia, gdy przysiadła na wysokiej gałęzi dębu, by odpocząć,
coś się zmieniło. Dostrzegła wysokiego młodzieńca, o brązowej czuprynie i
oczach niebieskich jak ocean. Siedział przy studni i czytał książkę. Estetia
przez dłuższą chwilę przyglądała mu się w zamyśleniu, aż usłyszała obok siebie
głośny świst.
Nawet
nie spostrzegła, kiedy znalazła się na ziemi. Tuż obok niej stał wielki
jastrząb. Wymachiwał groźnie skrzydłami i kłapał ostro zakończonym dziobem skrzecząc
przy tym niczym stwór. Gdyby nie to, że nieznajomy podbiegł odganiając ptaka,
Estetia mogłaby już nigdy więcej niczego nie zobaczyć.
Chłopak
wziął w ręce małą jaskółkę i spojrzał na jej zranione skrzydełko. Nie wyglądało
to na poważną ranę, ale wyciągnął z kieszeni chusteczkę i owinął nią skaleczenie.
– Dobrze,
że nic ci się nie stało – powiedział
łagodnym, ciepłym głosem, którego Estetia nigdy wcześniej nie słyszała. – Następnym razem bardziej uważaj, bo
jastrzębie nie należą do przyjaźnie nastawionego gatunku.
Księżniczka
chciała podziękować za ratunek, jednak z jej gardła wydobył się tylko cienki
pisk. Nieznajomy pogłaskał jaskółkę po głowie i z uśmiechem posadził na
pobliskiej gałęzi. Estetia nie mogła się nadziwić emanującej z niego dobroci.
Co dzień,
przylatywała w to samo miejsce i przyglądała się, jak czyta książkę. Najpierw
nieśmiało obserwowała go z gałęzi zawieszonej nad studnią. Wydawał się tak
bardzo pochłonięty lekturą, że księżniczkę zaciekawiła jej treść. Przysiadła
się obok, licząc, że uda jej się przeczytać kilka zdań.
Młodzieniec
zauważył ją i wyciągnął do niej rękę.
– Troche
kiepsko widzisz, co? – Jaskółka przekręciła główkę i wskoczyła na jego rękę.
Chłopak posadził ją na swoim ramieniu i wskazał na jeden z rysunków w książce. –
Jesteś całkiem podobna, prawda?
Księżniczka
spojrzała na namalowaną na kartce jaskółkę i przyznała mu rację. Żałowała, że
nie może z nim porozmawiać. Kiedy tylko chciała coś powiedzieć, słowa zmieniały
się w nic nieznaczący śpiew jaskółki.
Następnego
dnia Estetia postanowiła napisać wiadomość i przekazać ją młodzieńcowi. Po
drodze jednak napotkała silny wiatr, który wyrwał jej z łapek kawałek kartki i
porwał go, niosąc ze sobą w nieznanym kierunku.
I tak
działo się ze wszystkimi, które pisała.
Estetia
nie zrażała się jednak.
Nawet,
jeśli wiatr był przeciwko niej, wierzyła, że jedna z nich trafi w końcu w jego
ręce.
Tymczasem
przyjaźń jaskółki i młodzieńca kwitła. Księżniczka dowiedziała się, że ma na
imię Regios; czyli dający nadzieję. Wierzyła więc, że ich spotkanie nie było
przypadkowe. Z radością przysiadywała na jego ramieniu i słuchała, jak opowiada
o sobie i swoim życiu. Wszystko wydawało się wtedy takie… proste. Mimo iż mogła
jedynie słuchać, młodzieniec wiedział, że jaskółka rozumiała każde jego słowo.
Niestety, któregoś dnia Estetia wróciła do
zamku później niż zwykle, a jej nieobecność nie pozostała niezauważona. Król
zdenerwował się. Nie zważał na tłumaczenia i prośby córki. Chciał ją chronić,
kosztem jej wolności. Przeniósł ją do jednej z komnat położonych we wschodniej części
zamku.
Nie
było tam okien, przez które mogłaby oglądać świat. Był tylko duży, złoty żyrandol
ze świeczkami, który oświetlał bladym promykiem cztery zimne, kamienne ściany,
łóżko, kominek, niewielkie biurko i mały regał z książkami. Estetia czuła z
tego powodu wszechogarniający smutek, lecz nie chciała narażać się więcej na
gniew ojca. Król Lanthos zaś, jako jedyny znający treść zaklęcia, sądził, że postępuje
słusznie.
Jednak
w jego przypadku słowo chronić, znaczyło ograniczać.
Tydzień
później w królestwie ogłoszono wielki bal, na którym córka króla miała wybrać z
pośród zaproszonych, swojego przyszłego męża.
Estetię
ubrano w piękną, rozłożystą suknię balową wykonaną z najwyższej jakości płócien
i przyozdobioną perłami. Służki zadbały, by włosy zaplecione miała w warkocz,
do którego przypięły, z godnie z prośbą księżniczki, polne kwiaty.
Wszyscy
zgromadzeni w sali balowej zachwycali się jej pięknem, nie zauważając nawet, że
na jej twarzy brakuje uśmiechu.
I
kiedy już straciła wszelką nadzieję, spostrzegła, że wszyscy, jak za
dotknięciem magicznej różdżki, rozstępują się. Przed nią stanął ten sam wysoki
młodzieniec o brązowej czuprynie i oczach koloru oceanu, którego znała. Miał na
sobie wystawny strój ze złotymi zdobieniami, miecz przy boku i czerwoną
pelerynę spiętą klamrą.
– Można prosić do tańca, jaskółko? – spytał wyciągając do niej dłoń.
Uradowana
księżniczka podała mu rękę i wyszli razem na sam środek Sali. Król dał znak
orkiestrze, a ta zaczęła grać radosną melodię, która roznosiła się wesołym
echem wśród zgromadzonych.
Estetia
nie mogła oderwać wzroku od Regiosa, myśląc, że jeśli tylko zamknie oczy, ten
zniknie.
Lecz
młodzieniec nie miał zamiaru nigdzie znikać.
Od
początku wiedział, że niepozorna jaskółka, która każdego dnia przysiadywała na
jego ramieniu, nie była zwyczajna. Kiedy przestała się pojawiać, zaniepokoił
się, ale nie przestawał przychodzić do studni. Każdego popołudnia siadał w to
samo miejsce z książką, czekając, aż się zjawi. Aż któregoś ranka, dzień po
ogłoszeniu przez króla wielkiego balu, w jego pokoju znikąd pojawiła się
niewielka kartka papieru.
Dopiero
wtedy zrozumiał, że jego mała jaskółka tak naprawdę jest księżniczką.
I oto
byli.
Tańczyli
pośród zdziwionego ludu, nierozumiejącego ich niemej historii.
Lecz
prawdziwa miłość nie potrzebuje słów.
Po prostu
jest.
Uczucie,
które zrodziło się między Estetią i Regiosem złamało zaklęcie, rzucone przez
wiedźmę, a królowi pozwoliło odnaleźć spokój. Wiedział bowiem, że jego córka odnalazła
zasłużone szczęście…
– Koniec… – powiedział cicho Loki
spoglądając na śpiącą Fenn. Córeczka w prawdzie zasnęła dużo wcześniej, lecz
kiedy przerywał budziła się, prosząc by opowiadał dalej.
Wstał najciszej jak tylko potrafił, po czym
wziął ją delikatnie na ręce i zaniósł do pokoju. Położył dziewczynkę na łóżku,
starając się jej nie obudzić i przykrył puchową kołderką.
– Tatusiu…
– Tak? – spytał szeptem Laufeyson kładąc
obok niej jednorożca.
– Znów byli razem, prawda?
– Oczywiście.
– To dobrze… – odpowiedziała zaspanym głosem
tuląc do siebie pluszowego towarzysza.
Czarnowłosy pocałował ją w policzek, po czym
sprawdził, czy chłopcy też już zasnęli. Poprawił każdemu kołdrę i ucałował w
czoło, mając nadzieję, że tak już będzie zawsze…
Subskrybuj:
Posty (Atom)