Pojawiła się po trzech miesiącach, i
myśli, że jej ujdzie płazem! Nie mam dla siebie żadnego wytłumaczenia. Zaniedbałam was, wasze blogi - jestem okropnym człowiekiem, dla takich jak ja,
jest pewnie specjalne miejsce w piekle. Naprawdę sądziłam, że napisanie tego
rozdziału pójdzie jak z płatka, jednak wena opuściła mnie równie szybko, jak
przyszła. Przez ostatnie trzy miesiące otwierałam worda, czytałam fragment,
pisałam jedno zdanie, czytałam znowu, usuwałam dopisane zdanie i zamykałam
program. Tak to mniej więcej wyglądało. Robiłam wszystko, byleby tylko nie
musieć pisać. Robiłam i ozdabiałam koperty, malowałam obrazy, rysowałam szkice,
robiłam kartki urodzinowe... nie zdążyłam chyba tylko zacząć robić na drutach.
Nie wiem, czy ten rozdział jest dobry. Nie wiem nawet, czy chciałam, żeby
wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej. Bohaterowie zaczeli żyć własnym
życiem, na przekór mojego własnego wyobrażenia. Nie miejcie mi za złe
zakończenia - nie jestem fanką ckliwych romansów, ale ten rozdział, musiał się
tak skończyć. To było silniejsze ode mnie.
Enjoy.
****
Sigyn siedziała w polarowej piżamie na
parapecie wielkiego owalnego okna, o które leniwie uderzały krople wody,tworząc
przy tym spokojną melodię szarego poranku. Ludzie przemieszczali się
pośpiesznie skryci pod kolorowymi parasolkami, zaś piętrowe czerwone autobusy zabierały
niecierpliwionych pasażerów czekających pod plastikowymi zadaszeniami
przystanków. W oddali malował się niewyraźny zarys wieży zegarowej, Big Bena, którego wskazówki poruszały
się powoli po dużej pozłacanej tarczy, niby od niechcenia, odmierzając kolejne
sekundy i minuty. A wielkie koło London
Eye, mimo deszczu, przewoziło setki turystów chcących ujrzeć panoramę
Londynu i uwiecznić ją na pamiątkowym zdjęciu.
Niektórzy twierdzili, że deszcz psuł całą
przyjemność ze zwiedzania, jednak Howell uważała, że nadawał on Londynowi
swoisty charakter. Atmosferę, jaka panowała przed wiekami, kiedy przez Tamizę
przepływały wypchane po brzegi parowce, niewielkie łódki rybackie, a ulicami
jeździły eleganckie dorożki zaprzężone w konie.
Howell odstawiła kubek z zimną już jasną
kawą, która, tego dnia, wyjątkowo jej nie smakowała, na drewniany stoliczek
stojący tuż obok. Wstała z parapetu i przeciągnęła się leniwie, spoglądając na
zegar z kukułką. Wskazywał równo dziesiątą dwadzieścia.
Mieszkanie było całkiem spore. Mieściło się
na strychu budynku przylegającego do teatru, dlatego kiedy Sigyn zaproponowała
Kate, by zamieszkały tam razem, ta zgodziła się z radością. Nie dość, że obie
nie musiały zrywać się o świcie, żeby dojechać do teatru, to jeszcze tygodniowy
czynsz wychodził im nie wiele ponad 350 funtów, co było interesem życia. Co
prawda zimą sprawy miały się trochę gorzej – zważywszy, że znajdował się tam
tylko jeden kominek, do którego trzeba było wrzucić dużą ilość drewna, by
zrobiło się, choć ciut cieplej. Dlatego obie chodziły wtedy w grubych swetrach,
przeklinając.
Podłogi wyłożone były starym, ale solidnym
drewnem. Podobnie było ze ścianami. Od podłogi do sufitu pięły się ciemne
dębowe panele. Przestronny salon z owalnym oknem urządzony był dość skromnie. Szara
kanapa, dwa bujane fotele i niewielki szklany stoliczek stały na środku
pomieszczenia, po drugiej stronie, naprzeciwko okna, ustawiony był masywny,
drewniany stół z krzesłami. W nieco mniejszej przestrzeni, we wschodniej części
urządzono kuchnie, którą Kate nazywała pieszczotliwie „polówką”. Pewnie dlatego, że z całej kuchenki działał tylko jeden
palnik, a niektóre szafki, otworzone pod niewłaściwym kątem, zdolne były
zaatakować, wyrywając się z zawiasów.Łazienka była utrzymana w lepszym stanie.
Zanim się wprowadziły wymieniono kafelki, wstawiono nowy prysznic, umywalkę
oraz pralkę, dzięki czemu nie musiały targać prania do pobliskiej pralni.
Ostatnim miejscem była sypialnia znajdująca
się w sąsiedztwie kuchni. Z okna rozciągał się widok na pobliskie bloki oraz
domy, z których w okresie zimowym wydobywały się kłęby czarnego dumy dymu
niezmiennie brudzącego szyby. Stało tam piętrowe łóżko, narożne biurko z dwoma
krzesłami, duża szafa, wyglądem przypominająca tą, prowadzącą do Narnii, oraz niewielki telewizor
ulokowany na ścianie naprzeciwko łóżka.
Kate wyszła z kuchni trzymając w jednej ręce
kubek gorącej kawy, a w drugiej talerz z niezdarnie przyrządzonymi kanapkami.
Spojrzała ze zdziwieniem na Sigyn.
– Ty jeszcze w piżamie? Czemu nikt mi
dzisiaj nie powiedział, że mamy piżamowy dzień? –spytałamimochodem i, popijając
ciepły napój, usiadła na kanapie.
Howellz uśmiechem wzruszyła ramionami i dołączyła
do przyjaciółki.
–Nie jesteś ciekawa, z kim wczoraj
rozmawiałam?
– A powinnam? –Kate zgarnęła jeden z
trójkątnych kawałków pieczywa, na którym piętrzyły się trzy warstwy sera,
pomidor, sałata i niezidentyfikowany obiekt typu dżem.– Nie odpowiedziałaś
wczoraj na ani jedno z moich pytań, tak więc postanowiłam uszanować twoje prawo
do prywatności. Nie tego chciałaś? – Odłożyła kanapkę z powrotem na talerzyk,
po czym odstawiła go na szklany stolik kawowy.
– Daj spokój, przecież jesteś moją najlepszą
przyjaciółką. – Sigyn szturchnęła ją w ramie. –Powiem ci wszystko, tylko
przestań się na mnie złościć. Nie znoszę, kiedy się do mnie odzywasz od
niechcenia. Nie bądź taka.
Clevinger
przewróciła oczami.
– Czyli jaka?
–Niewzruszona niczym
góra lodowcowa! – Uśmiechnęła się promiennie do przyjaciółki. Zawsze tak do
niej mówiła, kiedy ta była na nią obrażona. I zawsze działało.
Kate odwzajemniła
uśmiech, ale po chwili spoważniała.
– Słuchaj, jako
przyjaciółce, życzę ci jak najlepiej, dlatego po prostu wkurza mnie czasami to,
jak budujesz wokół siebie istny Fort Knox, którego nikt nie może przekroczyć. Nawet
ja.– Czarnowłosa westchnęła ciężko, jakby zrzuciła z barków spory ciężar. – Zrozum, że zwyczajnie martwię się o ciebie, a
ty, doskonale wiesz, czemu.
Sigyn wiedziała.
Sześć miesięcy temu
spotkała kogoś, kogo uważała za cały swój świat. Było idealnie. Do momentu, w
którym jej niebo runęło na ziemię, rozpadając się na tysiące kawałeczków,
niczym lustro. Każda dziewczyna może czasem źle trafić, ale kiedy w
przebieralni przyjaciółka zauważyła szaro zielone sińce na rękach Sigyn, coś w
niej pękło.
–Rozumiem, Kate. Bez
ciebie pewnie nigdy nie doszłabym do siebie, ale… – Zrobiła przerwę nie mogąc
wymówić tego imienia. Sprawiało jej to zbyt wiele bólu. – Jego już nie ma.
Zniknął z mojego życia i nie zamierzam popełnić drugi raz tego samego błędu.
Nie mogę żyć przeszłością obawiając się, że każdy mężczyzna stąpający po ziemi
jest potencjalnym… oprawcą.
– Wiem, ale nie
powinnaś tak wszystkim ufać. Każdy facetpotrafi się ładnie uśmiechać, prawić
komplementy i zachowywać jak prawdziwy dżentelmen. Ale to nie znaczy jeszcze,
że nim jest.
Sigyn przytaknęła w
milczeniu, wpatrując się w nierówności drewnianej podłogi.
To prawda. Nie każdy
rycerz na białym koniu, jest rycerzem. Czasem pod srebrną zbroją ukrywa się
zwykły oszust. Bandyta chcący udowodnić, że ma nad kimś władzę, nie widząc w
swym postępowaniu nic złego.
– Ej.– Kate
przytuliła pocieszająco przyjaciółkę. – Rozchmurz się. Nie jestem tutaj, żeby
cię dołować, tylko żeby w razie potrzeby, przegonić patelnią twojego nowego
chłopaka. – dodała mrugając porozumiewawczo. Obie zaśmiały się cicho.–No, a
teraz gadaj. Kim jest ten twój tajemniczy wybawiciel?
– Ma na imię… Loki.
Loki Laufeyson. Spotkałam go przypadkiem na ulicy jakiś tydzień temu. Pomógł mi
pozbierać kartki, kiedy się potknęłam i upuściłam przez przypadek tekst sztuki.
Kate z
niedowierzaniem pokręciła głową.
– Potem poszliśmy do
kawiarni na ciasto i kawę, rozmawialiśmy... I to właściwie wszystko. – Podkuliła nogi, oplotła je rękoma, a brodę
oparła na kolanach. – Wczoraj do niego oddzwoniłam i zaprosiłam na kawę. Wiesz,
do Royal Café. Ale od rana mam…
mieszane uczucia. Wydaje mi się, że to nie był dobry pomysł. W dodatku, już na
samym początku zrobiłam straszne głupstwo…–Spojrzała kątem oka na Clevinger,
która pytająco uniosła brew. – Nie uwierzysz, ale… przedstawiłam mu się, jako
Synthia Moore.
Czarnowłosa
zakrztusiła się kawą.
– Żartujesz..? Przedstawiłaś
się imieniem i nazwiskiem fikcyjnej postaci z książki? – Słysząc to, Sigyn
jęknęła zażenowana.– Dobra, nie przejmuj się. Każdemu się zdarza.Coś na to
zaradzimy.– Próbowała podnieść ją na duchu. – O której macie się tam spotkać?
– O piątej
wieczorem.
***
Loki zjawił się na miejscu wcześniej. Udało mu
się wyprosić Madelaine – opiekunkę –
by zajęła się dziećmi pod jego nieobecność, co kosztowało go całe trzydzieści
funtów więcej niż zazwyczaj. Zacisnął zęby, schował dumę i przystał na owo żądanie
tylko dlatego, że nie miał żadnego zastępstwa na jej miejsce.Jednak tuż po
wyjściu z mieszkania zaczął się poważnie zastanawiać nad zmianami. Nie miał
zamiaru tolerować tak zuchwałej osoby na tak poważnym stanowisku. Bądź, co bądź
Madelaine sprawowała pieczę nad jego szkrabami, a nie chciał, żeby, o zgrozo,
zaczęłybrać z kogoś takiego przykład.
Laufeyson usiadł
przy stoliku wewnątrz kawiarni i zaczął się rozglądać. Royal Café tętniło
życiem. Przy ciemnoszarych wypolerowanych na błysk stolikach z białymi,
wykonanymi wręcz z minimalistycznym rozmachem, krzesłami siedziało sporo ludzi.
Niektórzy skupieni byli na rozmowach ze znajomymi, inni spoglądali bezmyślnie w
ekrany swoich telefonów, jakby znajdowało się tam coś wartego uwagi. Podłogi
wyłożono mahoniowymi panelami, które kontrastowały z jasnymi kremowymi ścianami.
Podłużny siwy bufet, przy którym siedziały, najprawdopodobniej, trzy koleżanki,
zajmował większą część kawiarni. Za nim znajdowały się półki, a na nich wielkie
szklane słoiki z całym mnóstwem ziaren kawy. Od jasnych, po ciemne, niemal
czarne. Całego uroku, nadawało zawieszone nisko oświetlenie w postaci dużych
żarówek, oraz cienkie zasłony związane z obu stron brązowymi wstążkami.
Osobiście nie
gustował w takich miejscach, jednak, jak wywnioskował, nazwa Royal zobowiązywała. Było iście w ”królewskim” stylu.
– Czegoś pan sobie życzy? – spytała kelnerka
w regulaminowym stroju z zielonym fartuszkiem. Włosy miała związane w schludny
koński ogon a na jej twarzy widniał życzliwy uśmiech.– Może kawy? Ciasto?
Drożdżówkę?
– Na razie dziękuję, czekam na kogoś – odparł
spokojnie, na co dziewczyna skinęła i podeszła do stolika obok.
Loki spojrzał przelotnie na zegar wiszący za
bufetem, tuż nad ekspresem do kawy. Wskazówki pokazywały za pięć piątą. Nie
wiedział, czemu właściwie zgodził się na to spotkanie. Przecież nie miał
pewności, czy Synthia w ogóle się zjawi. Może się rozmyśliła? Może zostawi go w
tej przeklętej kawiarni samego, aż w końcu dojdzie do niego, że ona wcale nie
przyjdzie? W końcu, nie bez powodu mówi się, że kobieta zmienną jest…
Wtedy ją zobaczył.
Synthia weszła niespiesznie i rozejrzała się
po kawiarni szukając Lokiego. Włosy upięła luźno z tyłu, lecz niesforne kosmyki
złotych włosów żyły własnym życiem okalając rumianą twarz. Miała na sobie stonowaną
kwiatową sukienkę za kolano z jasnym skórzanym paskiem, a na to założony beżowy
sweterek. W lewej ręce trzymała niewielką karmelową torebkę,która całkiem
dobrze komponowała się z balerinkami w tym samym kolorze.
Kiedy zauważyła czarnowłosego uśmiechnęła
się do niego promiennie i podeszła dosiadając się do stolika.
Zazwyczaj nie miała problemów z
punktualnością, ale tego dnia zupełnie straciła rachubę czasu. Kate co chwilę
zawracała ją do pokoju i kazała jej się przebierać twierdząc, że strój, który
ma na sobie, nie podkreśla dostatecznie tego, co powinien. Synthia miała
wrażenie, że przyjaciółka była bardziej niezdecydowana od niej samej. Czuła
się, jakby to Kate miała iść na spotkanie w kawiarni, a nie ona.
A jednak, była tu.
Siedziała naprzeciwko Lokiego, a on
wpatrywał się w nią, jak w prawdziwe dzieło sztuki.
– Oczywiście, że
nie. – Pokręcił głową, a kąciki jego ust uniosły się, kiedy dostrzegł delikatny
rumieniec na twarzy Synthii.– To ja przyszedłem trochę wcześniej, bo szczerze
mówiąc, nie miałem pojęcia, gdzie znajduje się ta kawiarnia. Nigdy wcześniej tu
nie byłem.
Małe kłamstewko, które
przeszło niezauważone.
Suzette miała w zwyczaju
wstępować przed pracą do Royal Café po kubek gorącego espresso
i croissanta, koniecznie tego z nadzieniem migdałowym. Bo, jak twierdziła, bez
tych dwóch rzeczy jej życie straciłoby sens. Mimo, iż kawiarnie miała pod
nosem, zdarzało jej się dzwonić do Lokiego wczesnym rankiem, prosząc, by
zajechał po drodze i kupił jej to, co zawsze. Więc chcąc nie chcąc, znał Royal
Café aż za dobrze. Jednak nie zmieniało to faktu, że zabrzmiało to o
wiele lepiej, niż stwierdzenie w stylu „przyszedłem wcześniej, bo nie
mogłem się doczekać, kiedy cię zobaczę...”.
Zaraz. Naprawdę tak
pomyślałem?
–Naprawdę? – Słowa
Moore wyrwały go z zamyślenia przyprawiając o mały zawał. Zabrzmiało to
zupełnie jakby potrafiła czytać w myślach. Ale nie potrafiła, prawda? – Wierz
mi, lub nie, ale serwują tutaj najlepszą kawę w całym Londynie – oznajmiła z
entuzjazmem. – A po za tym, nigdzie indziej nie można dostać tak świeżych
croissantów z migdałami.
– Oczywiście. – Loki zaśmiał się cicho.
Gdyby tylko Suzette to usłyszała. Te dwie z pewnością zostałyby dobrymi
przyjaciółkami. – A właśnie – zaczął wzywając gestem kelnerkę. – jak tam sprawy
w teatrze?
– Chyba dobrze. – Wygładziła jedwabny
materiał sukienki. Zawsze tak robiła, kiedy się denerwowała. – W przyszłym
tygodniu zaplanowana jest premiera Hamleta,
więc w teatrze panuje spore zamieszanie. Jak zwykle z resztą.
Do stolika podeszła ta sama, uśmiechnięta
kelnerka. Przyjęła zamówienie, które zapisała w szarym notesiku, po czym
zniknęła za ladą.
Z początku rozmowa w ogóle się nie kleiła, a
im dłużej tam siedzieli, tym było gorzej. Lokiego trochę to dziwiło. Co prawda
było to ich pierwsze zaplanowane
spotkanie, jednak tego dnia, kiedy wpadli na siebie przez przypadek, wprost nie
mogli przestać rozmawiać. Teraz starał się podtrzymywać konwersację, lecz
wyglądało to bardziej jak przesłuchanie, niż dialog. Kiedy zjawiło się ich
zamówienie, jedli w milczeniu, nie wymieniając między sobą ani słowa. Synthia
wydawała się spięta. Zupełnie jakby nie chciała tu być.
Laufeyson odstawił filiżankę na talerzyk.
– Słuchaj… – zaczęli w tym samym momencie.
Synthia pokiwała głową na znak, żeby Loki
powiedział pierwszy.
– Może pójdziemy na spacer? – Zaproponował.
– Właściwie to całkiem dobry pomysł. Tu jest
strasznie… duszno.
Mimo protestów Moore, która uparła się żeby
zapłacić, Loki położył na stoliku dwudziesto funtowy banknot i wyszli razem z kawiarni.
Powietrze na zewnątrz było orzeźwiające. Na niebie malowały się pomarańczowe
smugi, które przypominały ślady pozostawione przez pędzel artysty na jedwabnym
płótnie. Słońce zakrywały wysokie apartamentowce i przeszklone biurowce, lecz
jego promienie przeciskały się dzielnie przez każdą szczelinę tego betonowego
lasu tworząc na ziemi powłóczyste cienie.
Synthia była na siebie wściekła.
Przez cały czas odtwarzała sobie scenkę, w
której mówiła, że tak naprawdę nazywa się Sigyn Howell, a nie Synthia Moore,
bohaterka romansidła, które wcisnęła jej, pewnego deszczowego dnia, Kate. Naprawdę,
chciała po prostu miło spędzić ten wieczór, ale musiała wszystko popsuć. Była
pewna, że Lokiemu przeszło przez myśl, że:
Primo - nie ma ochoty z
nim rozmawiać.
I
secundo
– najchętniej wróciłaby już do domu.
– Loki… – Synthia zatrzymała się na jednym z
mostków przebiegających przez Regent’s
Park. Nawet nie zauważyli, kiedy się tam znaleźli. – Ja… muszę ci coś
powiedzieć. Pewnie tego nie zrozumiesz, ale…
– Masz męża i trójkę dzieci? – Spojrzał na
nią z tym samym uśmiechem, który miał na twarzy, kiedy spotkali się po raz
pierwszy. Tym, o którym nie mogła zapomnieć. – Jeżeli tak, to nie martw się,
coś wymyślę. Możemy spotykać się w weekendowe wieczory, kiedy chodzi do pracy,
tak, żeby nic nie podejrzewał. A dzieci? Wystarczy, że znajdziemy im opiekunkę
na kilka godzin, kiedy my będziemy zajęci sobą.
Synthia
zaniosła się szczerym śmiechem. Nie miała pojęcia, że zabrzmiała aż tak
poważnie.
– Nie, nie o taką rzecz mi chodziło –
wydusiła w końcu, gdy przestała się śmiać. – Ja… nie powiedziałam ci całej
prawdy. Nie jestem tą osobą, za którą się podałam. – Spuściła wzrok. Tak ciężko
było jej wypowiedzieć te słowa. – Tak naprawdę… ja… nazywam się Sigyn Howell.
Loki nie wydał się specjalnie zdziwiony.
– Jeżeli nie jesteś seryjną morderczynią,
ani terrorystką, to nie widzę w tym nic złego. – Oparł się o drewnianą
balustradę. – Każdy z nas skrywa w sobie tajemnice, którymi nie chce się z
nikim dzielić. A skoro mnie okłamałaś, to musiałaś mieć jakiś powód, który
uznałaś za słuszny, by to zrobić.
– Po prostu… nie miałam zbyt dobrych
doświadczeń… – Sigyn przerwała, zdając sobie sprawę, jak niedorzecznie to
brzmi. Wbiła spojrzenie w czubki butów, na których osiadły małe kamyszki. – Nie
wiem, czemu ci to w ogóle mówię… Przecież
ledwo się znamy.
Laufeyson podszedł do niej i uniósł delikatnie
jej brodę. Dopiero teraz zauważył, że w błękitnych tęczówkach kryły się złote
drobinki, które wyglądem przypominały gwiazdozbiór na tle letniego nieba.
– To prawda, nie znamy się za dobrze i nie
wiem, co złego cię spotkało, ale jedno mogę ci obiecać. – Nachylił się lekko
tak, by twarz Sigyn znajdowała się blisko jego. – Nigdy cię nie skrzywdzę. –
wyszeptał, po czym pocałował ją delikatnie w policzek.