Dziewczyna była średniego wzrostu. Nawet w wysokich butach sięgałaby
Lokiemu zaledwie do ramion. Delikatny makijaż podkreślał zarówno morski błękit
oczu oprawionych długimi, gęstymi rzęsami, jak i naturalną urodę, którą została
obdarzona. Pod jedwabną, śnieżnobiałą sukienką sięgająca kolan, kryła się
zgrabna sylwetka, jakiej pozazdrościć mogłaby nie jedna modelka. Najbardziej
jednak wzrok przykuwały długie loki koloru pszenicy. Spływały luźno na drobne
ramiona nieznajomej, poruszane od czasu do czasu delikatnymi powiewami wiatru.
Sprawiała wrażenie kruchej, niemal porcelanowej.
W smukłych rekach trzymała gruby plik papierów, który kurczowo do siebie
przyciskała, jakby właśnie od niego zależeć miało czyjeś życie. Kto wie, może
były to jakieś tajne dokumenty mogące zaważyć na przyszłości całej ludzkości. A
może zwyczajny maszynopis, jaki miała zamiar przedstawić któremuś z wielu, mało
znanych wydawnictw na rynku.
Nasz bohater nie rozważał żadnej z powyższych możliwości. Najzwyczajniej
w świecie stał oczarowany tą niepozorną istotą, nie mogąc oderwać od niej
wzroku. Było w niej coś niezwykłego. Coś, czego Loki nie potrafił nazwać. A
jeśli brakowało mu słów - co zdarzało się nad wyraz rzadko - to oznaczało to,
że nikt na tym ziemskim padole nie wymyślił jeszcze odpowiedniego, by to
opisać.
Niefortunnie postawiona stopa sprawiła, że dziewczyna straciła na moment
równowagę wypuszczając z rąk papiery. Te rozsypały się tworząc przed nią
biało-czarny dywan słów. Z zakłopotaniem przykucnęła i w pośpiechu poczęła
zbierać pojedyncze kartki błagając przy tym, by nie zerwała się wichura.
Laufeyson postawił małą Fenn na ziemi, nie zważając na jej chwilowe
protesty, i ruszył z pomocą damie w opresji. Oboje na przemian schylali się i
podskakiwali, by złapać kartki porywane przez dokuczliwy wiatr. Trzymając kilka
schwytanych w powietrzu stron Loki dostrzegł, że ów tajemniczy dokument, był
tak naprawdę sztuką teatralną.
I to nie byle jaką.
"Romeo i Julia" Wiliam Szekspir,
przeczytał w myślach wodząc wzrokiem po wyróżnionej czcionce na samej górze.
Kwestie jednej z kobiecych bohaterek – w tym przypadku Julii -
zakreślone były żółtym, fluorescencyjnym mazakiem, a na marginesach znajdowały
się zapisane w pośpiechu uwagi, których Laufeyson nie był w stanie odczytać.
– Bardzo pana przepraszam! - rzuciła z zakłopotaniem dziewczyna
chwytając ostatnie uciekające kartki. - To naprawdę nic takiego, poradzę
sobie...
– Ma pani rację, to nic takiego. - Loki z uśmiechem podniósł ostatnią
stronę, po czym zwrócił własność prawowitej właścicielce. - Każdemu mogło się
przydarzyć.
Ten niewielki przejaw dobroci ze strony kogoś zupełnie obcego sprawił,
że twarz dziewczyny wypogodziła się. Wydawać by się mogło, że nie przywykła do
podobnych gestów ze strony innych ludzi. Ale czy można było się jej dziwić? W
dzisiejszym świecie brakowało miejsca na ludzkie odruchy czy choćby empatię.
Człowiek widząc drugiego człowieka w potrzebie nie udzielał mu pomocy. Bo i po
co, skoro może to zrobić ktoś inny? Taki oto ktoś, w najlepszym wypadku
wstawiał post na jednym z portali społecznościowych, karcąc powielany przez
siebie schemat znieczulicy społecznej.
– Dziękuję, panie…?
– Laufeyson. – odparł Loki.
To nazwisko wydawało jej się strasznie znajome. Tak znajome, jak znajoma
wydaje się być przeczytana w przeszłości ulubiona książka.
– Pan pisze recenzje dla The JotunTime, prawda…? – spytała z dozą niepewności w głosie, jak gdyby
bała się, iż powiedziała właśnie coś niewłaściwego.
– Tak, zgadza się. – Przytaknął Laufeyson spoglądając na chwilę na
trójkę swych podopiecznych. Stały cichutko uczepione jego prawej nogi i
wpatrywały się w nieznajomą nie kryjąc swojego niewinnego, dziecięcego
zaciekawienia. – A pani musi być aktorką, jeśli się nie mylę? - zagadnął po
chwili przenosząc swoją uwagę z powrotem na rozmówczynię.
– Cóż, właściwie to moja praca ogranicza się raczej do pomagania za
kulisami – z zakłopotaniem spuściła na moment wzrok - niż grania na scenie.
– To z przykrością muszę stwierdzić, że dyrektor teatru nie potrafi
dostrzec gwiazdy, jaką podarował mu los. – Słowa te nieco speszyły dziewczynę,
ale po chwili uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego rękę.
– Synthia. Synthia Moore.
– Miło mi panią poznać – Loki odwzajemnił gest – Pani Moore.
Ten wysoki, niezwykle przystojny, czarnowłosy mężczyzna wydawał się być
nierealny. Zupełnie jak sny, które nawiedzały Synthię. Wychodziła ona z
założenia, że przeważająca cześć przedstawicieli płci przeciwnej była taka
sama; niechlujna, leniwa, zapatrzona w siebie i uważająca kobiety za istoty
stworzone jedynie do wychowania dzieci, oraz spędzenia reszty życia w kuchennym
zaciszu. Moore nie potrafiła zrozumieć takiej postawy. Kobiety owszem, od
niepamiętnych czasów zajmowały się domowym ogniskiem, ale czasy, kiedy
ich rola ograniczała się tylko do tego jednego, konkretnego zadania, dawno
minęły. Nowoczesne kobiety, takie jak Synthia, chciały sięgać gwiazd. Bo
przecież jedyną przeszkodą na drodze do spełnienia marzeń, był sam człowiek i
jego wyobraźnia.
A niekiedy również, kontrolujący każdy aspekt życia, chłopak.
Jednak, mimo wszystko, musiała przyznać, że szmaragdowe oczy spoglądały
na nią z zachwytem, jakiego nigdy wcześniej nie widziała. Właściwie dziwiła
się, że jeden z czołowych recenzentów, gazety klasującej się na drugim miejscu
w rankingu popularności w całej Anglii, postanowił się zatrzymać i pomóc
właśnie jej.
Nic nieznaczącej dziewczynie.
Może Lokiemu nie powodziło się aż tak dobrze w sferze majątkowej, ale
nie miał powodu aby narzekać. Samo nazwisko Laufeyson – które udało mu się
wysławić - było dobrze znane i poważane wśród większości Brytyjczyków. Chociaż
bywali i tacy, którzy rzucali kąśliwe uwagi na jego temat i krytykowali każdy
napisany przezeń tekst. Niezależnie od tego, czy był dobry, czy kiepski.
Ale nie chodziło mu o sławę, czy zasługi.
Znani czy nie znani, wszyscy byli tylko ludźmi.
- Oh, przepraszam! – Synthia skarciła się w duchu, że nie zwróciła
wcześniej uwagi na dzieci, które skrzętnie próbowały skryć się za Lokim. Dwóch
podobnych do siebie, brązowowłosych chłopców stało po obu jego stronach
spoglądając niepewnie w jej stronę. Wyglądali na znacznie starszych niż zapewne
byli, stwierdziła Moore przenosząc wzrok na dziewczynkę. W lewej rączce
trzymała pluszowego jednorożca z niebieską łatką na grzbiecie. Miała śliczne
czarne włosy i rumianą twarzyczkę. A wielkie, niebieskie oczka, wpatrujące się
uparcie w Synthię, całkiem ją urzekły. Z całej trójki ona jedyna była łudząco
podobna do swojego ojca.
Moore przykucnęła poprawiając sukienkę.
– Jak się macie? – spytała z czułością w głosie.
Uwielbiała dzieci i to było widać.
– Ci dwaj tutaj to Jor i Sel. – Laufeyson popchnął ich lekko do przodu,
dając im do zrozumienia, że wypadałoby się przywitać. – A to jest Fenn. – Dodał
wskazując na dziewczynkę, która na dźwięk swojego imienia zacisnęła prawą
rączkę na materiale jego nogawki. Po chwili zdecydowała się zrobić niewielki
krok do przodu, by móc lepiej przyjrzeć się nieznajomej. Od razu spodobała jej
się biała sukienka Synthii, w której ta wyglądała jak królewna z bajki, o
której ostatnio czytał jej do snu Loki.
Dziewczynka zastanawiała się, czy tak właśnie mogłaby wyglądać jej
mama. Od zawsze zazdrościła koleżankom, które miały mamy. Te przychodziły na
ich występy baletowe, czesały je, całowały na dobranoc, i po prostu były.
Bardzo kochała swojego nieporadnego tatę, ale ten nie był w stanie zastąpić jej
matki, której tak bardzo potrzebowała.
– Wyglądacie jak aniołki! – powiedziała entuzjastycznie Synthia. – Wasza
mama musi być najszczęśliwszą mamą na świecie, prawda?
Cała trójka momentalnie posmutniała.
Dzieci rzadko o niej rozmawiały. Nie potrafiły zrozumieć, dlaczego mama
je zostawiła, ale miały do niej ogromny żal. Z wyjątkiem małej Fenn, która
wierzyła, że mama kiedyś wróci i zamiast tłumaczyć się, po prostu ich
wszystkich przytuli. Sam Loki niechętnie poruszał ten temat, jednak zawsze
zapewniał swoje małe podlotki, że mama ich kocha i cały czas o nich myśli.
– Zostawiła nas jak byliśmy bardzo mali... – Fenn przytuliła do siebie
różowego jednorożca. – Nie wiemy nawet jak wygląda…
– Ja przepraszam, nie chciałam…
Dziewczynka nie był zła. Po chwili jej twarz wypogodziła się, jak gdyby
nigdy nic.
– Nie szkodzi! – uśmiechnęła się szeroko i podbiegła do Moore chwytając
ją za rąbek sukienki. Przez ułamek sekundy obmyśliła plan, który postanowiła
wcielić w życie. – A może pójdzie z nami pani na lody?! – rzuciła niezwykle
radośnie.
Synthia nie wiedziała co odpowiedzieć. Nie wypadało, żeby całkiem obca
osoba, od tak sobie przyłączała się do czyjegoś rodzinnego spaceru. To było co
najmniej… dziwne. Po za tym miała dużo pracy w teatrze. A ostatnimi czasy nie
układało jej się za dobrze z pozostałymi aktorami. Twierdzili, przysięgając
przed dyrektorem teatru na groby swych prababek, że pojawiła się wśród nich
przez czyjąś straszną omyłkę.
Jednym słowem całkiem życzliwi, jak na aktorów.
– Ja... Nie wiem… Naprawdę mam dużo rzeczy do zrobienia i…
– Chyba porcja lodów i mała kawa pani nie zbawią?
***
Kawiarnia L'Absinthe Café znajdowała się na rogu Long Lane i
Church Avenue. Była niewielka. Ściany koloru ciemnego ecru ozdobione były
oprawionymi w pozłacane ramy reprodukcjami obrazów Claude’a Moneta. Mahoniową
ladę, zgodnie z zamysłem projektanta, ukraszono kwiatowymi ornamentami
współgrającymi z pozostałymi dodatkami w postaci dwóch dużych luster
zawieszonych po przeciwległej stronie, które miały optycznie powiększyć
wnętrze, oraz wazonami wykonanymi w technice decoupage. W pomieszczeniu
znajdowały się cztery mahoniowe stoliki nakryte ręcznie haftowanymi serwetkami,
a w jeden z kątów wciśnięto starą szafę grającą. Za szklaną szybą
wystawową, obok kasy, ustawione były muffinki, ciasta, ciasteczka i rozmaite
desery. Całości dopełniał roznoszący się w powietrzu zapach świeżych wypieków,
który tworzył iście domową atmosferę.
Dzieci niemal od razu oblężyły wystawę zastanawiając się co wybrać. Loki
tymczasem zamówił dwie kawy i ciasto, które po namowie wybrała Synthia.
– Same z nimi problemy, nigdy nie potrafią się zdecydować. – mruknął
żartobliwym tonem spoglądając na swoje pociechy. Te, po dłuższym namyśle
stwierdziły zgodnie, że najlepszym wyborem będą astronomicznie drogie desery
lodowe z polewą czekoladową i posypką w postaci pokruszonych migdałów.
Cała piątka zajęła stolik ustawiony pod oknem, z widokiem na pobliską
drogę. Ruch był niewielki, zupełnie jakby znajdowali się na przedmieściach, a
nie w ruchliwym centrum Londynu. Moore, pomimo nierealności sytuacji, w której
się znalazła, od dawna nie czuła się tak szczęśliwa. Nie pamiętała, kiedy
ostatni raz na jej twarzy pojawił się szczery uśmiech.
Kiedy Fenn, Jor i Sel oczekując niecierpliwie na swoje desery,
zdecydowali się zbadać szafę grającą, którą nazwali artystycznie świecącym
pudłem, schludnie ubrany kelner o przylizanych włosach – typowy francuz
- przyniósł zamówioną kawę i szarlotkę. Mimo braku gości, jego twarz
wyrażała nieopisane zmęczenie.
Postawił ostrożnie ciasto na ozdobnym talerzyku przed Moore, oraz dwie
porcelanowe filiżanki z motywem kwiatowym na podstawkach, dbając o to by nic
się z nich nie wylało.
– Przepraszam za kłopot. – powiedziała w końcu Synthia.
– Kłopot? To żaden kłopot. – Loki upił łyk gorącej, aromatycznej kawy.
Była dokładnie taka, jaką lubił. – Właściwie, to ja powinienem przeprosić, bo
wygląda na to, że z premedytacją odciągnąłem panią od pracy. Niedobry ja.
– Nie, ja naprawdę doceniam pański gest, panie Lau...
– Proszę, mów mi po prostu Loki.
– … Loki. – powtórzyła cicho jego imię. – Po prostu czuję się
trochę… niezręcznie.
– Nie potrzebnie. – odparł Laufeyson odstawiając filiżankę na podstawek.
– Nie jestem żadną znaną osobistością. Ot takim sobie człowiekiem z
trójką dzieci na głowie, nic ponad to. Wszyscy przecież jesteśmy tylko ludźmi,
bez względu na zajmowane stanowisko, czy pozycję społeczną. – Uśmiechnął się. –
To, że zatrzymałem się, żeby pani pomóc może oznaczać jedno…
Synthia zatrzymała w powietrzu widelczyk z natkniętym nań kawałkiem
szarlotki.
– … Nemo est casu bonus. –
dokończył. – Nikt nie jest dobry przez przypadek.
– Seneka?
– Zgadza się – Loki był coraz bardziej zafascynowany tą niezwykłą
dziewczyną. – Studiowała pani na Oksfordzie?
– Na początku chciałam się tam koniecznie dostać, choć nawet nie jestem
teraz w stanie powiedzieć czemu. Może dlatego, bo wszyscy chcieli tam
studiować? – Moore obróciła delikatną porcelanę w dłoniach, czując przyjemne
ciepło. – Aplikowałam jeszcze do kilku uczelni, ale potem stanęłam przed
trudnym wyborem. Stwierdziłam jednak, że lepiej będzie jeśli będę
studiowała, to co kocham, dlatego wybrałam aktorstwo na Trinity College.
– Aktorstwo to ciężki kawałek chleba. - przyznał - Zanim
musiałem zacząć myśleć nie tylko o sobie, ale i dzieciach, studiowałem
literaturę angielską. Ale nawet tam nie potrafiłem do końca zrezygnować z
teatru. Po prostu kiedy jest się na scenie, można zapomnieć o wszystkich
problemach.
– I stać się kimś innym… – dodała Synthia wpatrując się w napoczęte
przez siebie ciasto. To była najlepsza szarlotka jaką dotąd jadła. Mimo to
straciła nagle apetyt.
Do stolika ponownie podszedł kelner. Tym razem jednak z deserami, jakich
zażyczyły sobie wybredne latorośle Laufeysona. Wysokie kryształowe pucharki
wypełnione były po same brzegi, a polewy i posypki – według opiekuńczego
ojca, dbającego o uzębienie swych dzieci – stanowczo za dużo.
Fenn słysząc ciche pobrzękiwanie srebrnych łyżeczek, natychmiast
porzuciła szafę grającą, w której Jor zdążył już popsuć jeden z guzików. Zajęła
miejsce obok Synthii, co Lokiego trochę zdziwiło, i zaczęła powolutku jeść.
Bracia dołączyli do nich po dłuższej chwili, kiedy udało im się wcisnąć okrągły
kawałek plastiku na swoje miejsce.
– Możemy tutaj przychodzić codziennie tatusiu! – rzuciła radośnie Fenn
wycierając rączką, brudną od polewy czekoladowej buzię. Pomysł ten zdecydowanie
Laufeysonowi do gustu nie przypadł. Szczególnie, że koszt tego wypadu przerósł
znacznie jego oczekiwania. Omal nie wypluł kawy wprost na kelnera, kiedy dostał
do rąk niewielki paragon, na którym widniało pół jego tygodniowej pensji.
To pewnie dlatego było tu tak pusto, pomyślał po fakcie.
Lecz fakty z reguły mają to do siebie, że się już nie odfakcą…
***
Po wyjściu z nieszczęsnej kawiarni, którą Loki dopisał do czarnej
listy miejsc stanowiących zagrożenie dla portfela przeciętnego człowieka,
ruszyli w stronę parku. Słońce dopiero chowało się za horyzontem, sprawiając,
że niebo z czystego błękitu przechodziło w żywą pomarańcz. Wyglądało jakby
pochłaniał je płomień. Drzewa wokół szumiały cicho, grając muzykę dyrygowaną
przez wiatr. Zaś droga wyłożona żwirem chrzęściła pod ich butami.
Jor i Sel biegali wesoło wokół grubych pni pobliskich dębów, udając
superbohaterów ratujących świat przed liściastymi potworami. Fenn nie chciała
się z nimi bawić. Trzymała się blisko Synthii, co wprawiało ją w lekkie zakłopotanie.
Moore od zawsze miała dobry kontakt z dziećmi. Podczas studiów zdarzało
jej się pracować jako opiekunka, a nawet pomoc w przedszkolu. Ale jeszcze nigdy
nie zdarzyło się, żeby któreś z dzieci zaakceptowało ją tak od razu. Dla
odmiany Jor i Sel zdawali się nie być zadowoleni z takiego obrotu spraw.
Zachowywali dystans i bynajmniej nie było w tym nic dziwnego. Przecież nie
znali Synthii.
– Co myślisz? – Jor szturchnął brata, kiedy schowali się za jednym z
drzew. – Bo jak dla mnie jest jakaś… dziwna.
Sel bez słowa potarł obolałe ramie i wyjrzał zza drzewa.
Synthia rzeczywiście była trochę dziwna. Dziecięce przeczucie
podpowiadało mu, że nie powiedziała całej prawdy. A kiedy Sel próbował wmówić
Lokiemu, że nie zjadł ciasteczek z puszki na lodówce, ten zawsze dochodził
prawdy. Aż w końcu chłopiec nauczył się pewnej bardzo ważnej mądrości życiowej,
która mówiła nie kłam. Bo kilka ciasteczek nie było wartych tygodniowej
kary na konsolę.
– Masz rację… – stwierdził Sel spoglądając na brata. – Myślisz, że powinniśmy
powiedzieć o tym tacie?
– Głupi jesteś!? – Jor puknął go lekko w głowę. – Myślisz, że nam
uwierzy? Pomyśl chociaż przez chwilę jak superbohater!
Bracia stali tak za drzewem jak przystało na bohaterów z prawdziwego
zdarzenia, próbując wymyślić skuteczny plan. Nic konkretnego jednak nie
przychodziło im do głów. Koniec końców stwierdzili, że nie potrafią się skupić
z powodu burczących żołądków, dlatego postanowili skapitulować i opuścili swoją
kryjówkę.
Loki i Synthia tymczasem dyskutowali w najlepsze. Tematów im nie
brakowało. Rozprawiali o sztukach Szekspira, ostatnich spektaklach teatralnych,
czy nowościach wydawniczych. Może nie każdemu ta wymiana zdań wydawałaby się
interesująca. Ale widać było, że ta dwójka pochodziła z tych samych światów. Mimo,
iż dzieliła ich różnica kilku lat i doświadczali w swoim życiu różnych
problemów, rozmawiali tak lekko, jakby znali się od zawsze.
Z małej kieszonki sukienki Synthii wydobył się cichy dźwięk pianina. Był
to utwór Erika Satie Gymnopédie. Dźwięki roznosiły się wśród drzew
tworząc akompaniament dla pobliskich ptaków. Moore spojrzała przepraszająco na
Lokiego wyciągając telefon z klapką. Na wyświetlaczu widniało imię, którego
przez cały ten czas się obawiała.
Odeszła na stronę i biorąc głęboki oddech odebrała.
– Sig, gdzie ty się podziewasz!? – słuchawce rozbrzmiał oburzony,
kobiecy głos. – Czy ty zdajesz sobie sprawę, że wszyscy tu na ciebie czekamy?
Evans powiedział, że jeśli nie zjawisz się w ciągu dwudziestu minut, to
znajdzie kogoś innego do roli Julii.
– Nie znajdzie, do występu zostały dwa dni. – odparła spokojnie Moore. –
Jeśli możesz to daj mu coś na uspokojenie i powiedz, że będę za góra piętnaście
minut.
– Rozumiem Sig, że ostatnio masz nie najlepsze relacje z kilkoma
osobami, ale nie powinnaś tak traktować kogoś, kto dał ci szansę. Evans
przecież obiecał, że po skończeniu tej sztuki skieruje cię do innego teatru.
Dziewczyna westchnęła.
– Wiem, przepraszam Kate.
– Nie przepraszaj słońce, tylko bierz swój zadek i przychodź, bo bez ciebie
ciężko im zabrać się do roboty. Tylko ty potrafisz ogarnąć ten cały bałagan. –
głos po drugie stronie rozpogodził się.
Synthia wcisnęła czerwoną słuchawkę i schowała telefon z powrotem do
kieszonki. Kate miała rację. Nie powinna była stawiać Evansa w takiej sytuacji,
bo przecież to nie on ją szykanował. Ale kiedy człowiek tłumi w sobie
złość, ta po prostu narasta, sprawiając, że ma się ochotę wykrzyczeć
całemu światu psalm nienawiści. Moore starała się chować cały ten gniew i
smutek, za kurtyną z uśmiechu. Lecz przychodziło jej to z coraz większym
trudem, a próby i gra aktorska z przyjemności stały się torturą.
Podbiegła do Lokiego i wyjaśniła, iż dostała bardzo ważny telefon z
teatru, i że potrzebują jej od zaraz. Było jej naprawdę przykro, bo nie chciała
w taki sposób zakończyć tego miłego spotkania. Podała Laufeysonowi swój numer
telefonu i zapewniła, że zadzwoni, kiedy tylko będzie mogła.
Lecz Laufeyson, spoglądając na odchodzącą Synthię, miał
przeczucie, że nie prędko znów się spotkają. Kiedy zniknęła za bramą, śpiesząc
na autobus, dostrzegł na ziemi złoty naszyjnik ze szmaragdowym serduszkiem.
Schylił się i podniósł go, uważając, żeby kamyk nie osunął się z zerwanego
łańcuszka.
Tak oto spotkał książę swego Kopciuszka na balu, lecz gdy wybiła północ,
dziewczyna bez słowa wysunęła się z jego rąk i uciekła w pośpiechu, gubiąc na
schodach kryształowy pantofelek.
Jedyny dowód na to, że ich spotkanie nie było snem...
***
Przyznaję się bez bicia,że rozdział trochę spóźniony, ale jak mówi pewne znane wszystkim przysłowie : lepiej późno niż wcale. Uparcie siedziałam do trzeciej nad ranem skrobiąc ostatnie słowa, bo wcześniej zachciało mi się obejrzeć drugą część Hobbita. Przy okazji odkryłam w sobie ukryty talent do tłumaczenia mowy orków *błogosławiona bądź angielska transkrypcjo!*, bo czego to się nie robi dla rodziców? A kiedy skończyły się napisy końcowe, byłam zrozpaczona brakiem dalszej części. Jak, ja się pytam, jak można kończyć w tak dramatycznym momencie!? Smaug leci na miasto, tragizm sytuacji narasta, widz gapi się w napięciu na ekran, a tu nagle, ni z tego, ni z owego czarny ekran. Jedno jest pewne, założę sobie specjalną skarbonkę i na ostatnią część dreptam prosto do kina. PS. Wybiera się ktoś w najbliższym czasie na Kapitana Amerykę?