6 lat później, Londyn, East End.
Letnie promienie słoneczne wpadały tłumnie przez lekko
uchylone okno pomieszczenia mieszczącego się na trzecim piętrze starego,
ceglanego budynku. Z ulicy znajdującej się po niżej, można było usłyszeć wesołe
rozmowy prowadzone przez przypadkowych przechodniów, miarowe odgłosy
przejeżdżających pojazdów, oraz kojący świergot sikorek, które upodobały sobie
pobliski klon o rozłożystych, zielonych liściach. Tego dnia, East End wydawało
się nad wyraz radosny osiedlem, pełnym ludzi, pozbawionych wszelkich, nawet
tych najmniejszych zmartwień. No, może poza sędziwą panią Mary z pod piątki,
która przez swoją nieuwagę kupiła zbyt czerstwy chleb.
Laufeyson siedział przy dębowym biurku spoglądając w
zamyśleniu na ekran komputera. Cała ta otoczka szczęścia i nieopisanej
słodkości wywoływała w nim irytację. Zwłaszcza, że był to jedyny dzień w
tygodniu, kiedy to zmuszony był pracować ciężej niż zwykle. Nie miał pojęcia
przez czyją to inteligencję przyszło mu siedzieć w dzień wolny od pracy,
właśnie przy pracy, ale wiedział jedno. Że gdyby miał sposobność spotkania owej
osoby, to z chęcią wygarnąłby jej niekompetencję i zakończył konwersację
niezwykle spektakularnym, prawym sierpowym.
Ale, na czym tak właściwie polegała praca Lokiego? Otóż,
był jednym z recenzentów w The JotunTime.
Gazecie, która w prawdzie zajmowała się nieco inną tematyką niż The Asgardian, jednak nie przeszkadzało
jej to w żaden sposób w konkurowaniu z gigantem stworzonym przez starego
Odinsona.
W ciągu tygodnia -
kiedy dzieci siedziały w szkole, lub w domu pod czujnym okiem opiekunki-
Loki przesiadywał do południa pracując w swoim własnym, prywatnym biurze
zlokalizowanym w budynku redakcji na Gresham Street. Pomieszczenie, które mu
przysługiwało, było słusznych wymiarów, utrzymane raczej w neutralnych kolorach
szarości, bieli i czerni. Podłużne, hebanowe biurko z metalowymi elementami
zajmowało centralne miejsce, skupiając na sobie całą uwagę. Przed stanowiskiem
Laufeysona znajdowały się dwa, czarne, skórzane fotele, przeznaczone dla
potencjalnych gości, oraz zwyczajnych, szarych stażystów chcących zasięgnąć
rady.
Nie, żeby miał coś przeciwko żółtodziobom po fachu, ale
potrafili być naprawdę irytujący. Zwłaszcza ci, którzy nie umieli przyjąć słów
krytyki z należytym honorem. Czy chociażby jego resztkami. Uparcie bronili się
stwierdzeniami, że potrafią pisać, ale tak naprawdę nie mieli zielonego pojęcia
o odbiorcach, do których owe teksty były skierowane. Często również zdarzało im
się popełniać podstawowe błędy – oceniali dzieła literackie i filmowe przez
pryzmat jedynie swoich spostrzeżeń i odczuć. A przecież chodziło o to, by
przedstawić czytelnikowi ocenę obiektywną, niezniechęcającą, ale zarazem
zwracającą uwagę na ewentualne niedociągnięcia autora danego dzieła.
Zostawiając odbiorcy miejsce na własne przemyślenia – bo mowa przecież o
istotach (w większości)
inteligentnych.
Jednak przez sytuacje, w która Laufeyson zaplątał się sześć
lat temu, zmuszony był nadłożyć ojcostwo nad karierę. Tak więc, starał się
podejmować jedynie kilku niewielkich przedsięwzięć na raz, by móc zajmować się
wychowywaniem swych, niezwykle uroczych, i diabelnie nieznośnych berbeci. Nie
oznaczało to bynajmniej, ze robił to jedynie z obowiązku. Poświęcał się im, bo
je kochał.
Czasami.
W szczególności, kiedy znużone snem, przestawały jęczeć,
wyrzekać, płakać, kopać i gryźć.
Jako recenzent, i człowiek powiązany z poważnymi tematami
oraz osobami, musiał stwarzać wrażenie zimnego, pewnego siebie, a przede
wszystkim pozbawionego słabości. Musiał wzbudzać szacunek. A jak powszechnie
wiadomo, szacunek i strach często idą ze sobą w parze.
Z tego powodu w pracy,
Loki był kimś, z kim definitywnie nie należało zadzierać, ani tym bardziej
pogrywać. Nie zniżał się do poziomu swoich przeciwników, ale potrafił boleśnie
zaleźć za skórę. Prawdą było również to, że nie lubił pomagać, ale jeśli ktoś
naprawdę potrzebował pomocy lub rady, to koniec końców, zawsze jej udzielał.
Oczywiście udając niechęć i niezadowolenie, co pozwalało mu zachować twarz.
Po powrocie do domu, Laufeyson stawał się kimś zupełnie innym.
Zwykłym ojcem.
No, może nie całkiem zwykłym. Bo kto przy zdrowych
zmysłach wpakowałby się w wychowywanie nie swoich dzieci, nie mając zielonego
pojęcia o rodzicielstwie. A może po prostu Loki wziął je pod swoje skrzydła,
dlatego, że tak bardzo przypominały jego samego? Pozostawione same sobie,
niczemu niewinne. Z tą jednak różnicą, że wcześniej, ktoś otaczał je ogromną,
matczyną miłością, której nikt, ani nic, nie powinno było im jej odbierać.
Oczywiście popełniał masę błędów, jak przystało na nowicjusza. Bywało, że
zapominał o występach córki, meczach synów, wywiadówkach, a nawet o czymś tak
banalnym, jak przygotowanie drugiego śniadania do szkoły.
Nadal jednak był tylko człowiekiem i starał się jak mógł,
by zapewnić swoim pociechom wszystko, czego potrzebowały.
Kiedy tylko przestępował próg mieszkania, dopadały go
radosne okrzyki. Fenn pierwsza rzucała się przywitać Lokiego. Opowiadała, co
robiła w szkole, śmiała się i uparcie domagała wzięcia na ręce. Jor wypytywał
czy pograją razem na konsoli, którą dostał na urodziny i skarżył się na Sela.
Sel zaś z niewinną miną zaprzeczał, by cokolwiek popsuł i zaręczał, że Jor, pod
nieobecność ojca wyjadł wszystkie ciasteczka z puszki postawionej na lodówce.
Mimo zmęczenia, na twarzy Lokiego zawsze pojawiał się szczery uśmiech.
Ten pozorny chaos stanowił nieodłączną cześć jego życia.
Loki często zastanawiał się, kto tak naprawdę, komu
pomógł. On tym małym berbeciom, czy jednak one jemu. Zadziwiała go szczerość
tych małych istot, która potrafiła nie raz, dorosłego rozbawić do łez. Pogoda
ducha, której pozazdrościć mógłby największy optymista. No, a przede wszystkim
wyobraźnia. Potrafiły przeobrazić zwykły, szary karton w statek kosmiczny,
kanapę w Titnica, o samej podłodze pełniącej rolę lawy, nie wspominając. Mimo nieświadomości, dzieci codziennie uczyły
go czegoś nowego.
Zwłaszcza tego, że, aby nie stać w kolejce do łazienki,
trzeba wstać godzinne wcześniej, a najlepiej to półtorej.
Loki westchnął przenosząc swój wzrok ze zrezygnowaniem na
czarny, metalowy zegar z nóżkami stojący na szafce nocnej nieopodal dębowego
biurka, przy którym siedział.
Wskazówki przesunęły się nieubłaganie wskazując godzinę
dwunastą.
Oznaczało to mniej więcej tyle, że zgodnie z sobotnim
harmonogramem, był zmuszony odłożyć dokończenie swoich recenzji na później.
Bardzo niechętnie, zapisał to, co dotychczas udało mu się napisać, po czym
przemieścił się do kuchni.
Było to niewielkie, jasne pomieszczenie o żółtych
ścianach. Właściwie to znajdowało się tu wszystko, w co zaopatrzona winna być
kuchnia. Pod oknem z ozdobna, trochę pożółkłą już firanka, stały szafki
kuchenne z wbudowanym metalowym zlewem. Na jednej z nich, po lewej stronie,
znajdowała się kuchenka mikrofalowa - ulubione i najczęściej wykorzystywane
urządzenie w całym mieszkaniu. Śnieżnobiała lodówka wciśnięta była we wnękę
miedzy kuchenka gazowa, a ściana, zaś środek pomieszczenia zajmował stolik z
czterema prostymi krzesłami w brzozowym kolorze.
Samo mieszkanie, w którym rezydowali również nie należało
do największych. Wchodziło się do niego przez żółty salon mierzący trzy i pół
na pięć metrów. Podłogę wykończono ciemnymi, olchowymi panelami. Po prawej
stronie znajdowały się dwa, wypchane po brzegi regały, na których w dalszym
ciągu przybywało książek. Stojąca obok, jasnożółta sofa była oazą, centrum
życia toczącego się w tym małym domu, na której cała rodzina zwykła oglądać
filmy. Nierzucający się w oczy, niewielki olchowy stoliczek zastawiony był
talerzykami, kubkami i innymi rzeczami, których miejsce znajdowało się w
kuchni.
Ulubioną przez dzieci rzeczą w salonie był wielki,
włochaty dywanik, na którym wprost ubóstwiały się bawić. Z tego powodu należało
uważnie patrzeć pod stopy. Lokiemu nie raz zdarzyło się nadepnąć na klocki lego
pozostawione przez Sela, czy chociażby potknąć o pałac dla lalek przytargany przez
Fenn. Jedynie Jor trzymał swoje zabawki w miejscu na to przeznaczonym – w
koszyku obok łóżka.
Cała trójka zajmowała średnich wymiarów pokój
przylegający lewą ścianą do kuchni. Pomalowany był na neutralny, beżowy kolor,
który był wynikiem rozejmu między dziećmi (ponieważ Fenn zamierzała zmienić pomieszczenie w różowe królestwo godne
księżniczki, z jednorożcami na ścianach, zaś Jor i Sel trzymali się swojej
koncepcji super bohaterów na ciemnoniebieskim tle). Podłoga wyściełana była
miękkim dywanem w kolorze ścian, o długim włosiu. Chłopcy spali na piętrowym
łóżku ustawionym na prawo od wejścia. Obok stało ich biurko z komputerem i małą
lampką, przy której zawsze niechętnie odrabiali lekcje. Do Fenn należało
zasłane różową pościelą lóżko, które mieściło się pod oknem ze śnieżnobiałą
firanką. W wiklinowym koszyczku wetkniętym między dębowe biurko, a ścianę,
dziewczynka trzymała wszystkie swoje skarby. Od lalek, zabawkowej zastawy
herbacianej, przy której wszyscy zmuszeni byli pić wyimaginowaną herbatę w każde
sobotnie popołudnie, po misie, koniki i inne pluszowe potworki.
Małe pomieszczenie po przeciwległej stronie korytarza
stanowiło łazienkę, o którą co rano toczyły się krwawe walki. Ostatnim
miejscem, o którym należałoby wspomnieć, był nadmieniony wcześniej pokój
Lokiego, do którego wstęp miał tylko i wyłącznie on sam. Dzieci wiedziały, że
nie wolno tam wchodzić. Oczywiście gdy ojciec znajdował się w pobliżu. Kiedy
tylko ten wybywał do pracy, wymykały się opiekunce i wdzierały się do
zakazanego pokoju siejąc zniszczenie, i wywracając wszystko do góry
nogami.
Laufeyson chwycił zwisający z krzesła fartuszek, w którym
przywykł gotować, a kiedy już uporał się z jego zawiązaniem, otworzył ze
zrezygnowaniem lodówkę. Nie znajdowało się w niej zbyt wiele rzeczy, gdyż
ostatnimi czasy Loki zaniedbał drugi punkt ze swojej listy odnoszący się
właśnie do zakupów.
Wyciągnął kilka produktów, które zdawały mu się zdatne do
przyrządzenia, po czym położył je na szafce obok. Nie było tego zbyt wiele, ale
w sam raz na zupę godną królowej Anglii.
- Wygląda na to,
ze czeka mnie wysłuchiwanie niezadowolonych konsumentów... - mruknął i w tym
samym momencie do kuchni wparowała mała dziewczynka ubrana w różową, trochę
pogniecioną sukienkę. W rączkach trzymała pluszowego jednorożca, z którym nigdy
się nie rozstawała. Czarne, średniej długości proste włosy okalały jej rumiana
twarzyczkę, zaś bystre, błękitne oczy zlustrowały uważnie to, co miało stać się
dzisiejszym obiadem.
Wykrzywiła usta w
grymasie niezadowolenia, jednocześnie tuląc do siebie pluszaka, jak gdyby
chciała go ocalić przed czymś tak okropnym, jak zupa.
- Nie. - zaczęła
stanowczym głosem. - Nie zjem zupy! Mówiłam ci, żebyśmy poszli na zakupy, bo
nie ma, co jeść, ale mnie nie słuchałeś!
- Fenn, oszczędź
zmarnowanego ojca. Wiesz przecież, ze bylem trochę zajęty pracą... -
Usprawiedliwienia jednak nie działały na małą Fenn, która najwyraźniej nie
miała zamiaru zmieniać zdania. - Z reszta! Zupy są zdrowe, a jak będziesz
wybrzydzać, to obiecuje, ze nie zrobię nic innego przez następny miesiąc.
- Tak nie można! -
Dziewczynka zrobiła obrażona minę. - To się nazywa szantaż, tato!
- Nie, to po
prostu jedna z fundamentalnych zasad rządzących tym światem. - Loki z uśmiechem
wrócił do obowiązków. - Im szybciej je zrozumiesz moja droga, tym będzie lepiej
dla ciebie. A wierz mi, że świat potrafi dać niezłego kopniaka.
- Jor też!
Laufeyson przerwał
na chwile obieranie warzyw i spojrzał zdziwiony na córkę.
- Co chcesz przez
to powiedzieć, Fenn?
- Bo ostatnio John
Smith powiedział, że Jor jest głupi jak but i...- przerwała nie
wiedząc, czy robi dobrze mówiąc o tym wszystkim. Obiecała przecież bratu, ze
nie piśnie ani słowa. - Jor pobił za to Johna i… obaj musieli iść do kata z
takimi dużymi czapeczkami na głowach! - Zaczęła wymachiwać raczkami, próbując
zobrazować swoje słowa. A trzymany przez nią jednorożec latał w te i na zad,
zupełnie, jakby nie potrafił się zdecydować, w którą stronę ma się za
kiwać.
Jor był najwyższy
z całego rodzeństwa, i sprawiał wrażenie starszego niż był w rzeczywistości.
Krótkie, ciemnobrązowe włosy opadały mu kaskadą niesfornych loczków na czoło,
zaś piwne oczy analizowały z uwagą wszystko, co działo się dookoła. Zawsze
pakował się w kłopoty. Nie potrafił panować nad negatywnymi emocjami, przez co
nie tylko on, ale i Loki, był częstym gościem w gabinecie dyrektorki.
Dość ciekawym zjawiskiem było również ogromne
podobieństwo między Jorem, a Selem. Gdyby nie to, że ten pierwszy był od
drugiego wyższy o kilkanaście centymetrów i miał znamię obok prawego oka, można
by było stwierdzić, że są bliźniętami. Mieli jednak skrajnie
odmienne charaktery. Jor był porywczy, inteligentny i jedynym przedmiotem,
który lubił, była matematyka. Sel dla odmiany był typem lekkoducha. Nie przejmował
się właściwie niczym. Jeśli czegoś nie rozumiał, to bez oporów prosił o pomoc
brata, albo Lokiego. Jedyne zastrzeżenie, jakie mieli do niego nauczyciele to
to, że na każdej lekcji, bez wyjątku, rysował.
A i tak zdarzały się sytuacje w szkole, kiedy to zamiast
właściwego sprawcy zamieszania, karano tego niewinnego.
-Jor! Chodź no tu,
ale już!
Chłopiec pojawił
się po chwili ze spuszczona głową. Najwyraźniej wiedział, o co chodzi, a
bynajmniej zdradzał to ton głosu Lokiego, który znal aż nazbyt dobrze.
- Czy to prawda,
ze pobiłeś Johna Smitha?
- To on zaczął!
Powiedział, że jestem głupi, a to nie prawda!
Loki pokręcił głowa
nie dowierzając własnym uszom.
- Nie obchodzi
mnie, kto zaczął, pytam się czy go pobiłeś.
Jor spuścił głowę chcąc uniknąć gniewnego wzroku ojca.
Nie musiał nic mówić, żeby Loki odgadł, że tak właśnie było. Mały Smith z
naprzeciwka wcale nie był aniołkiem i bynajmniej nie ukrywał swojej antypatii w
stosunku do Jora. Kiedy tylko zdarzało im się przypadkiem napotkać, obaj
zaczynali rzucać w siebie przeróżnymi wyzwiskami. Laufeyson często był
świadkiem podobnych zajść i sam z chęcią przemówiłby (oczywiście w sposób wymowny i jak najbardziej rozsądny) do głowy,
temu małemu terroryście.
Sam David Smith – ojciec
Johna – nie sprawiał najlepszego wrażenia. Wysoki, napakowany facet, z
dziwnym tatuażem na prawym przedramieniu i łysą glacą. Dodatkowo jedynym
strojem, jaki preferował był szary, znoszony dres, a do tego obowiązkowo buty z
adidasa. Jego kultura osobista, również pozostawiała wiele do życzenia.
Gburowaty, wiecznie niezadowolony typ kryminalisty, który bez wahania obiłby
twarz. Był więc definitywnie jednym z tych ludzi, których nie chciałoby się
spotkać wieczorem w ciemnej uliczce.
Wiadomo, głupich nie sieją, ale takich jak Smithowie było
na świecie więcej, niż zakładała norma.
- Słuchaj mnie. – Loki przykląkł, żeby znaleźć się na
wysokości syna. – Wiem, że go nie lubisz. Nie ma prawa ci w żaden sposób
ubliżać, ale nie zniżaj się do jego poziomu, bo tego właśnie chce. Powinieneś
pokazać mu, że masz go w głębokim poważaniu, to w końcu da sobie spokój.
- Ale mnie to wkurza! – Jor zacisnął w złości pięści na
końcach czarnej koszulki ze spider-manem
i podniósł wzrok na ojca.
- Rozumiem, ale spójrz na to innej strony. Wyobraź sobie,
że reagowałbym na wszystko, co mnie denerwuje, dokładnie tak, jak ty. Redaktor
naczelny zaczyna mi docinać, a ja czując przeogromną złość, rzucam się na niego
z pięściami. Wiesz, co by się stało?
- Dostałbyś kare, i musiałbyś siedzieć w kącie?
- Nie, siedzenie w kącie by mnie ominęło, ale najpewniej
straciłbym prace. A skoro straciłbym pracę, to nie mielibyśmy pieniędzy, a
jeśli nie mielibyśmy pieniędzy, to mieszkalibyśmy w nieco mniej komfortowych
warunkach, niż te, do jakich przywykliśmy. Dlatego staram się ignorować osoby,
które mnie denerwują, bo uważam, że ich wskaźnik inteligencji jest bliski zeru.
– Laufeyson zmierzwił brązowe włosy syna. – Po prostu chodzi o to, że nie można
reagować w taki sposób. Co się stało, to się nie odstanie, ale następnym razem spróbuj
nikogo nie bić, dobrze?
- Czyli… nie
jesteś na mnie zły, tato? – spytał z nadzieją w głosie chłopiec. Loki nie
zamierzał odpowiadać na to pytanie twierdząco. Nie ulegało wątpliwości, że
takie zachowanie należało ukarać. Zwłaszcza, że sytuacje owe powtarzały się
notorycznie, a same słowa, nie były w stanie dotrzeć do Jora.
- Owszem, jestem. – odparł w końcu podnosząc się do
pozycji wyprostowanej. – Dlatego, przez kolejny miesiąc będziesz sprzątać wasz
pokój, przejmując również zmiany Fenn i Sela.
- Ale tato! – Jor chciał wyrazić ogrom swego
niezadowolenia decyzją ojca, jednak szybko zrezygnował widząc jego stanowczy
wyraz twarzy.
- Wybacz, ale jakaś sprawiedliwość musi być, a sprzątając
pokój przez miesiąc będziesz mieć wystarczająco dużo czasu na przemyślenie
swojego zachowania, młody człowieku.
Obrażony chłopiec stracił zapał do negocjacji i bez słowa
opuścił kuchnię. Loki zaś westchnął ciężko opadając na jedno z brzozowych
krzeseł. Tak właśnie wyglądał niemal każdy dzień zmagania się z rosnącą
przestępczością młodocianych w jego własnym domu.
Mała Fenn, która przez cały ten czas przysłuchiwała się z
zainteresowaniem rozmowie, podeszła do stolika i wdrapała się na krzesło obok
Lokiego. Ostrożnie ułożyła jednorożca przed sobą tak, by nie zsunął się z
krawędzi, po czym spojrzała na ojca.
- Tato… a może po prostu zamówimy pizzę? – spytała z
cichą nadzieją, że ominie ją jedzenie zupy. Właściwie, to wolała pałaszować
gotowe dania z pobliskiego sklepu, niż te przygotowane przez niego.
Nie żeby były złe.
Czasami były po prostu niejadalne.
Laufeyson ze zrezygnowaniem uniósł głowę i skierował swój
wzrok na Fenn. Właściwie, to czemu by nie, pomyślał. I tak najpewniej cała trójka udałaby, że nie chce im się jeść, a kiedy uporałby się już z
posprzątaniem całego bałaganu i zaszył w swoim pokoju, oni znaleźliby ciastka
na czarną godzinę, które schował w szafce nad zlewem.
- Niech będzie. – mruknął w końcu podnosząc się z
krzesła. - Jaką…
Nie zdążył nawet dokończyć, gdyż zbombardowany został
krzykami chłopców, którzy wbiegli do kuchni.
- Dla mnie z serem i kukurydzą!
- Ja chcę z szynką!
- A ja to bym jednak zjadła frytki… - stwierdziła po chwili mała
Fenn.
***
Po obiedzie, kiedy wszyscy byli
zadowoleni, prócz portfela Lokiego
oczywiście, cała rodzina wyszła na spacer. Drzewa, tłumnie posadzone na
pobliskich parcelach, szumiały cicho poruszane przyjemną, letnią bryzą. Pogoda
była nader wspaniała. Bezchmurne, błękitne niebo. Wysoko zawieszone słońce. I
akompaniament siedzących na pobliskich gałęziach ptaków sprawiał, że można było
zapomnieć o wszystkich dręczących świat problemach.
Nie udało im się jednak przejść nawet
stu metrów, a dzieci znów zaczęły dręczyć Laufeysona. Fenn stwierdziła, że
strasznie bolą ją nóżki, więc jedynym wyjściem jest wzięcie jej na barana; Jor
zażyczył sobie sowitej porcji lodów, narzekając na panującą temperaturę, a Sel
dla odmiany, dostrzegając kolegów, chciał się udać na pobliski plac zabaw.
Loki nie miał pojęcia skąd te małe
potworki czerpały siłę by narzekać i go zadręczać. Wystarczyło im kilka godzin
snu, trochę jedzenia i potrafiły nawijać bez przerwy do późnego wieczora. Ale
jedno było pewne. Nie prędko z tego wyrosną.
Laufeyson zatrzymał się na środku chodnika
próbując opanować rosnącą irytację. Czy naprawdę chciał aż tak dużo? Czy możliwość
spędzenia w spokoju kilku chwil w weekendowe popołudnie, była czymś nierealnym?
Z tą trójką, z którą miał do czynienia najwyraźniej było to awykonalne.
Wydawało mu się nawet, że inne dzieci są znacznie spokojniejsze i grzeczniejsze
od jego własnych.
- Tatusiu! Dlaczego nie idziemy!? –
Zaniepokojona Fenn chwyciła Lokiego za włosy i poczęła je ciągnąć. – Tatusiu!
Cała trójka szarpała go, ciągnęła i za
wszelką cenę chciała zmusić do dalszej przechadzki. Przecież czekał sklep za
rogiem, plac zabaw, lodziarnia, park. Chciały jak najszybciej dostać to, po co,
tak naprawdę, wyciągnęły go na spacer.
Dlaczego Loki nie reagował?
Nie, nie była to już jedynie kwestia
irytacji, czy złości.
Po prostu nie spodziewał się, że
właśnie takiego dnia, jak ten, spotka najpiękniejszą istotę, jaką kiedykolwiek
widział…
**********
Na koniec przepraszam, że przez tak długi czas nic się
nie pojawiło (próbne matury, mnóstwo
sprawdzianów i nauka do późnego wieczora – jasne, każde wytłumaczenie jest
dobre). Może rozdział nie powala na kolana, ale mam nadzieję, że chociaż
trochę wam to czekanie wynagrodziłam :)